Strona wykorzystuje mechanizm ciasteczek - małych plików zapisywanych w przeglądarce internetowej - w celu identyfikacji użytkownika. Więcej o ciasteczkach dowiesz się tutaj.
Obsługa sesji użytkownika / odtwarzanie filmów:


Zabezpiecznie Google ReCaptcha przed botami:


Zanonimizowane statystyki odwiedzin strony Google Analytics:
Brak zgody
Dostarczanie i prezentowanie treści reklamowych:
Reklamy w witrynie dostarczane są przez podmiot zewnętrzny.
Kliknij ikonkę znajdującą się w lewm dolnym rogu na końcu tej strony aby otworzyć widget ustawień reklam.
Jeżeli w tym miejscu nie wyświetił się widget ustawień ciasteczek i prywatności wyłącz wszystkie skrypty blokujące elementy na stronie, na przykład AdBlocka lub kliknij ikonkę lwa w przeglądarce Brave i wyłącz tarcze
 

#seryjny

Rok 1991. Mieszkająca w Gdyni 16-letnia Agnieszka wyszła na zakupy. Nigdy już z nich nie wróciła. Przez kilkanaście dni nie było wiadomo co się stało. Wtedy to grzybiarz natrafił w lesie na zwłoki w zaawansowanym stadium rozkładu.

RZEŻNIK Z WILDY

JoSeed2025-02-25, 16:55
Kazimierz Polus to prawdopodobnie najsłabiej opisany powojenny polski morderca.
Niewiele wiemy o jego dzieciństwie i młodości. Był rodowitym poznaniakiem, który na świat przyszedł 10 września 1929 r. Ukończył tylko siedem klas podstawówki., nie miał wyuczonego zawodu, pracował jednak przez czas jakiś jako dozorca.
Pochodził z Wildy, ponad połowę swojego życia spędził w zakładach karnych. Był człowiekiem zaburzonym, a najczęstsze zarzuty, które mu stawiano i za które go karano, to molestowanie dzieci i rozboje.
Mężczyzna od czasu swojego pierwszego kontaktu z zakładem karnym gdy miał 19 lat, właściwie nie potrafił już funkcjonować w normalnym świecie i był zatrzymywany wielokrotnie.
Przejrzałam wiele materiałów o tym człowieku, książki i wzmianki w necie, nie trafiłam na żadne inne zdjęcie owego Kazimierza, niż to:



W 1950 r. Polus się ożenił. Jego nadmierny popęd seksualny i zdrady niszczą małżeństwo i już po roku żona wnosi o rozwód. Nie mieli dziec.
Pierwszy raz w konflikt z prawem wszedł najprawdopodobniej w 1953 r., gdy miał 24 lata. Napadł wtedy na młodego mężczyznę i go zgw🤬cił. Sąd skazał go na 10 lat więzienia. Ostatecznie na wolność - za dobre sprawowanie - wyszedł po siedmiu latach.
Długo jednak na wolności nie zabawił. Po kilku miesiącach znów dopuścił się czynów lubieżnych i ponownie został skazany - na 10 lat więzienia i tym razem wyrok odsiedział w całości.
Gdy wyszedł z kaliskiego zakładu karnego, wyjechał do Szczecina. Zatrudnił się w Szczecińskich Zakładach Celulozowo-Papierniczych. Pracował tam przez 4 lata.

PIERWSZE ZABÓJSTWO
Maj, 1971 rok. 8-letni Irek spacerował po placu Orła Białego w Szczecinie. Chłopieć był nauczony, by nie rozmawiać z obcymi, jednak gdy sympatyczny mężczyzna powiedział, że chce mu sprezentować nowy rower, chłopczyk dał się w końcu namówić i udał się z nim do wynajmowanego mieszkania. To właśnie tam Kazimierz Polus go zaatakował, dotykał w miejsca intymne, a następnie zabił. Ciała Irka nie można było znaleźć przez wiele miesięcy, w końcu jednak okazało się, że zabójca zawinął zwłoki w worek i wywiózł na pobliskie wysypisko śmieci. Po pewnym czasie śledztwo zostało umorzone ze względu na brak dowodów.
Później Polus swoją zbrodnie motywował tym, że tylko podczas jej dokonywania był w stanie osiągnąć satysfakcje seksualną. Wiele razy podkreślał, że gdyby nie to, do zabójstw nigdy by nie doszło...


MORD PO RAZ DRUGI
Polus w roku 1975 przenosi się do Poznania.
Tym razem jego ofiarą stał się 17-letni Henryk, którego mężczyzna poznał na dworcu PKP dokładnie 14 grudnia 1975r. To był mroźny, zimowy dzień. Nastolatek udawał się na kurs do Mosiny, z ramienia szkoły, do której uczęszczał. Gdy zabójca usłyszał, że młody chłopak szuka pracy, zaproponował, że mu pomoże. Wspólnie udali się w rejony dzisiejszej Malty gdzie, gdy chłopak odmówił mu współżycia, zabił, uderzając go wielokrotnie ciężkim kamieniem w głowę. Trzeba przyznać, że Kazimierz Polus miał też niesamowite szczęście do ukrywania zwłok. I tym razem, pomimo zgłoszenia zaginięcia Henryka, nie udało się ustalić jego miejsca pobytu, a ciało znaleziono dopiero 8 lat później.
Podobnie jak przy poprzedniej zbrodni i tym razem zabójca jako motyw swoich działań wskazywał satysfakcje seksualną.

Rok później Polus zostaje zatrzymany pod zarzutem molestowania 13-letniego chłopca i trafia za kratki. Zostaje skazany na 5 lat pozbawienia wolności, ale udaje mu się wyjść wcześniej (!) i niestety... koszmar zaczyna się od nowa.

DO TRZECH RAZY SZTUKA...
Grudzień, 1982 rok.
Kazimierz poznaje 21-letniego, niepełnosprawnego, Janusza B., który rozpoczyna z nim pracę w MPK w Poznaniu. Janusz jest zdeterminowany, by wyjechać do pracy za granicę, w czym oczywiście Polus deklaruje mu pomóc. Zapewnia go o swoich znajomościach, dzięki którym może załatwić nielegalne paszporty i zająć się organizacją podróży. Gdy ustalają datę wyjazdu, zabójca zaprasza młodego mężczyznę do swojego mieszkania przy ul. 28 czerwca, gdzie dokonuje kolejnego, brutalnego mordu, a następnie rozczłonkowuje jego zwłoki.
W pobliżu ulicy Rolnej wsiada do taksówki i udaje się w okolice ulicy Grunwaldzkiej gdzie porzuca zwłoki. Rozczłonkowane zwłoki, w tym głowę ofiary, przypadkowo odnajduje synek 35letniej poznanianki....
W prasie umieszczony został komunikat - kto rozpoznaje... Komunikat przynosi efekt, ofiara została rozpoznana.



Milicja wpada na ślad Polusa, w jego domu znajdują przedmioty należące do Janusza.
Kazimierz Polus zostaje zatrzymany 5 stycznia 1983 roku, ale do wszystkich trzech zabójstw przyznaje się dopiero po 11 dniach. Wcześniej twierdzi, że jest niepoczytalny i należy go leczyć.
Akt oskarżenia trafił do Sądu Wojewódzkiego w Poznaniu w styczniu 1984r. Zarzucono mu dokonanie trzech zabójstw na tle seksualnym oraz przywłaszczenie pieniędzy, należących do jednej z jego ofiar.

WYROK
Polus przed sądem udawał chorobę psychiczną, prosił, by go "wyleczyć". Biegli ocenili jednak, że mężczyzna jest poczytalny. Wyrok zapadł szybko, bo już 13 kwietnia 1984 r. "Rzeźnika z Wildy" skazano na karę śmierci i pozbawienia praw publicznych na zawsze. Sąd tłumaczył, że w przypadku Polusa kary więzienia nie przynoszą oczekiwanych efektów - mężczyzna aż 29 lat z 54 swojego życia przebywał w zakładach karnych, a wciąż dopuszczał się kolejnych przestępstw.
Apelacje i odwołania od wyroku nic Polusowi nie dały. Z prawa łaski nie skorzystała Rada Państwa.
Wyrok wykonano 15 marca 1985 r. w Areszcie Śledczym przy ulicy Młyńskiej w Poznaniu.
Pochowany został na cmentarzu Miłostowo. W 2016 roku jego grób przestał istnieć, obecnie jest tam pochowana inna osoba.
We wczesnych latach 70-tych Santa Cruz (niewielka miejscowość znajdująca się przy krańcu zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, położona pomiędzy San Francisco, a San Jose) raz na zawsze przestało kojarzyć się z rajem dla surferów.
Przez dwóch grasujących tam w tym samym czasie seryjnych morderców miasteczko okryła zła sława. Urzędujący wówczas prokurator okręgowy Peter Chang określił je nawet mianem "Murdersville" - stolicy seryjnych morderców. Wszystko za sprawą Eda Kempera i Herberta Williama Mullina którzy od 1972 r. siali postrach w okolicy. Mordowali w tym samym czasie, lecz nigdy nie wchodzili sobie w drogę

Herbert William Mullin ur. 18 kwietnia 1947 w Salinas w Kalifornii). Mullin spędził dzieciństwo w Santa Cruz. Jego ojciec, weteran II wojny światowej, wychowywał go surowo, ale nie znęcał się nad nim. Często opowiadał o swoich bohaterskich czynach wojennych i od najmłodszych lat pokazywał synowi, jak posługiwać się bronią. Mullin miał wielu przyjaciół w szkole i był uważany przez kolegów z klasy za tego, który odniesie największy sukces w życiu. Ponadto w czasach szkolnych spożywał narkotyki, takie jak LSD i marihuana.
Według profilera FBI, Mullin mógł już w tym okresie rozwinąć schizofrenię paranoidalną.

Krótko po ukończeniu szkoły średniej jeden z jego przyjaciół, Dean, zginął w wypadku samochodowym. Utrata przyjaciela wzbudziła w nim obsesyjne wręcz zainteresowanie religiami świata i zjawiskiem reinkarnacji. Herbert stworzył nawet w swoim domu ołtarzyk poświęcony zmarłemu Deanowi. Później mówił, że bał się, że jest homoseksualistą, chociaż miał stałą dziewczynę.

Jego zmartwieni rodzinie nie interweniowali ,aż do chwili, gdy Herbert uparcie podtrzymywał, że tak naprawdę jest swoim szwagrem i naśladował go we wszystkim, co robił. Wtedy zachowanie Mullina zostało skonsultowane z psychiatrą, który ocenił, że chłopak ma objawy echopraksji, wskazującej na zaburzeniach schizofreniczne. Lekarze uznali, że Herbert wymaga fachowej opieki i zdecydowali o konieczności umieszczenia go w szpitalu psychiatrycznego z rozpoznaniem schizofrenii paranoidalnej.
Mullin studiował przez wiele lat książki z zakresu numerologii, i reinkarnacji. Kiedy odkrył, że narodził się w dniu śmierci Alberta Einsteina, był przekonany, że taka zbieżność nie jest przypadkiem, lecz wskazuje na to, że umysł naukowca połączył się z jego umysłem, dając mu możliwość pojęcia rzeczy niezrozumiałych dla innych. Podczas lektury grubych tomów natknął się też na inne istotne w jego przekonaniu wnioski. Jego uwagę przykuł fakt, że w czasie gdy na świecie wybuchały wojny, ludzkość omijały klęski żywiołowe. Wtedy zrozumiał, na czym polegała jego "rola" na ziemi:
- "Głosy powiedziały mi, że natura potrzebuje ludzkiej ofiary. Śmierci na wojnie w Wietnamie odwlekały trzęsienie ziemi, ale wojna się kończyła. Dlatego głosy kazały mi wziąć sprawy w swoje ręce, inaczej trzęsienie ziemi zniszczy Kalifornię"
Według jego chorego, przeżartego narkotykami rozumu, zabijanie na masową skalę chroniło ludzkość przed wszelkimi nieszczęściami i kataklizmami.



MORDERSTWA
Jego pierwszą ofiarą (1972r.) był 55-letni mężczyzna, którego minął, przejeżdżając samochodem przez miejscowość Rincon. Widząc go na poboczu, Herbert usłyszał "Zabij mnie, aby inni zostali zbawieni". Zatrzymał się pod pretekstem usterki samochodu i poprosił mężczyznę o pomoc. Gdy ten pochylił się nad silnikiem, Mullin zabił go, zadając kilka ciosów kijem bejsbolowym, który woził w bagażniku. Jak wynika z notatki policyjnej, ofiarą Herberta był Lawrence White. Jego ciało znaleziono później w zaroślach, nieopodal miejsca zbrodni. Sekcja zwłok ujawniła, że zginął od uderzenia w głowę, jednak nie udało się zabezpieczyć narzędzia zbrodni.

Kolejną ofiarą Mullina padła 24-letnia Mary Guilfoyle, której morderca zaproponował podwiezienie, gdy chciała dostać się autostopem z miejscowości Aptos do Santa Cruz. Tak jak poprzednio tajemniczy głos przekonał Herberta, że dziewczyna chce, by ją zabić w imię dobra ludzkości. Mullin zadźgał swoją pasażerkę nożem, po czym przeniósł jej ciało w odludne miejsce, wyjął z niego narządy i zawiesił je na rosnących w pobliżu krzewach.

Po dokonaniu dwóch morderstw w listopadzie 1972 r. Herbert Mullin udał się do kościoła, chcąc wyspowiadać się ze swoich zbrodni. Wtedy nad konfesjonałem, w którym siedział nieświadomy zbliżającego się zagrożenia ksiądz Henri Tomei, ujrzał snop światła. Jak zeznał później Mullin, głos w jego głowie powiedział wówczas "to jest osoba, którą należy zabić". Nie czekając na kolejne znaki, mężczyzna wyjął schowany w kurtce nóż i zamordował duchownego.

Następną ofiarą Mullina był kolega ze szkolnej ławy, Jim Gianery, którego obarczał, że wciągnął go w nałóg narkotykowy, a tym samym złamał mu życie. Udał się pod znany mu z dawnych lat adres Jima, gdzie dowiedział się, że jego kolega przeprowadził się w inne miejsce.
25 stycznia 1973 r. Mullin zapukał do drzwi Gianery, po czym zamordował jego, a także jego żonę, która brała w tym czasie prysznic.
Potem wrócił pod stary adres kolegi (bojąc się, że kobieta która dała mu nowy adres kolegi doprowadzi do niego policję - i strzałami w głowę zamordował ją i dwójkę jej dzieci (4 i 9 lat)

Po dwóch tygodniach, na początku lutego 1973 r., Mullin dopuścił się kolejnej serii morderstw. Mężczyzna zabił czterech biwakujących w parku Redwoods nastolatków, bo przypomniał sobie, jak przed laty pomieszkując w lesie, został z niego wypędzony przez miejscowego strażnika...

Osiem dni później Herbert Mullin zaatakował po raz ostatni. Tego dnia miał usłyszeć w głowie głos swojego ojca nakazujący mu, by "niczego nie robił, dopóki kogoś nie zabije". Mężczyzna postanowił od razu zastosować się do wyimaginowanej rady i bez wysiadania z samochodu zabić pierwszą napotkaną na swojej drodze osobę. Był nią 72-letni Fred Perez, który pracował akurat we własnym ogródku.

ZATRZYMANIE
Sąsiadka zamordowanego Freda Pereza zdążyła zapisać numery rejestracyjne samochodu, którym poruszał się Mullin i bezzwłocznie zawiadomiła policję. Patrol zatrzymał go zaledwie kilka ulic od miejsca zbrodni. Herbert nie stawiał oporu, a w chwili, gdy otoczyła go policja, założył jedynie na głowę papierową torbę.





PROCES

Po przyznaniu się do winy Mullin opowiedział o głosach, które do niego przemawiały i wizjach, które "kazały" mu mordować. Winą za swoje czyny obarczał otoczenie, narkotyki, schizofrenię, a także swojego ojca, który rzekomo miał być seryjnym mordercą i telepatycznie zmuszać syna do popełniania zbrodni. Z jego rąk zginęło łącznie 13 osób, w tym trójka nieletnich.
Ustalenie poczytalności Mullina, było niezwykle ważnym elementem tego procesu. Gdyby uznano go za osobę niepoczytalną, zostałby umieszczony w zakładzie psychiatrycznym, a po czasie zapewne wypuszczono by go i czekałby go powrót do społeczeństwa.
Proces rozpoczął się 30 lipca 1973 roku przed sądem Santa Cruz, zakończył się w połowie września, a po 14 godzinach obrad ława przysięgłych jednogłośnie uznała go winnym zarzucanych mu czynów. Sąd skazał go na karę dożywotniego pozbawienia wolności, z możliwością ubiegania się o przedterminowe warunkowe zwolnienie najwcześniej w 2025 roku. Ośmiokrotnie odrzucono jednak wniosek o wcześniejsze zwolnienie.
Herbert William Mulin (na zdjęciu poniżej ma 74 lata) przebywał w więzieniu Mule Creek w Kalifornii. Podczas odbywania nie sprawiał żadnych problemów i uważany byłza wzorowego więźnia. Wolny czas spędzał głównie na malowaniu obrazów. Ukończył też specjalistyczne kursy z zakresu gotowania, architektury krajobrazu oraz filozofii tai-chi.



Zmarł 18.08.2022 roku.
Dziś "bohaterem" jest seryjny morderca zza zachodniej granicy - Fritz Honka.



Urodził się w 31 lipca 1935 r. w Lipsku. Imię dostał po ojcu. Był trzecim z dziesięciorga dzieci stolarza Fritza Honki i jego żony Else, która pracowała jako sprzątaczka. Troje jej dzieci zmarło przy porodzie.
Dzieciństwo Fritza nie należało do szczęśliwych, ojciec zmarł w 1946 r. z powodu nadużywania alkoholu i chorób wynikających z pobytu w nazistowskim obozie. Matka została uznana za "przytłoczoną zbyt wielką liczbą dzieci". Z tego powodu Honka dorastał w placówkach opiekuńczych. Urzędnicy uznali, że w domu dziecka będzie mu lepiej niż przy matce.
W latach 50-tych miał poważny wypadek drogowy. Jego nos został na trwale zmiażdżony. Jego lewa strona była zdeformowana. Po wypadku pozostał mu też tik nerwowy, przez który ciągle mrugał oczami.



Honka był drobnym, szczupłym mężczyzną o niewielkiej posturze i wzroście 168 cm (inne źródła podają 165 cm). Cierpiał na wadę wymowy, której się wstydził. Był bardzo zezowaty, co zdaniem biegłych również miało duży wpływ na jego samoocenę. Jedna z kobiet, z którą był w związku, prawdopodobnie fałszywie oskarżyła go o ojcostwo. Oba jego małżeństwa zakończyły się niepowodzeniem z powodu intensywnego picia alkoholu przez oboje partnerów, był ojcem dwóch synów, z którymi jednak kontaktu nie utrzymywał.





Wpływ na jego zachowanie mógł mieć też pobyt w obozie koncentracyjnym dla młodzieży. Honka, mimo że był alkoholikiem, dbał o porządek i czystość, lubił też występować w czarnym mundurze i nazywał siebie "Generałem". Gdy pracował jako nocny stróż, zakładał na służbie czarny uniform podobny do munduru kolejarskiego.
Po drugim rozwodzie Honce nie udawało się nawiązywać dłuższych relacji z kobietami ze względu na jego problemy z alkoholem. Za seks płacił prostytutkom, które spotykał głównie w barach w okolicy ulicy Reeperbahn, która znajduje się w centrum St. Pauli, nazywaną też Dzielnicą Czerwonych Latarni. Ta część miasta słynęła z ze swoich domów publicznych.
Kiedy z Reeperbahn zaczęły znikać kobiety, przez długi czas nie spowodowało to reakcji policji. Ostatecznie prostytutki często uciekały od alfonsów. Inne zmieniały swoje rewiry, a część wyjeżdżała za granicę zacząć nowe życie. Rzadko też ktoś zgłaszał ich zaginięcie. W latach 70. najczęściej były to kobiety, które wcześniej zerwały więzi rodzinne.

OFIARY Honki:

Gertraud Bräuer miała 42 lata, była fryzjerką i czasami dorabiała jako prostytutka. Została zamordowana prawdopodobnie w grudniu 1970 r.
Bräuer została zwabiona do mieszkania Honki przez jego przyjaciółkę, Annie Wachtmeister. Mężczyzna zażądała od nich seksu w trójkącie. Kiedy Bräuer odmówiła, Honka ją zabił. Był wtedy mocno pijany. Ciało swojej ofiary poćwiartował. Głowę, piersi, ręce i jedna nogę Bräuer znaleziono 2 listopada 1971 r. w pobliżu mieszkania zabójcy na złomowisku. Po odnalezieniu głowy, biuro koronera zrekonstruowało oryginalne rysy twarzy w celu identyfikacji ofiary. Tors Bräuer został natomiast odnaleziony wiele lat później w mieszkaniu Honki na poddaszu przy Zeisstrasse. Zabójca okazał się bowiem tak leniwy, że po wyrzuceniu części poćwiartowanego ciała, uznał, że jego resztę ukryje na poddaszu i będzie je okładać... kostkami zapachowymi. Druga kobieta była nieprzytomna w czasie, gdy Honka zabił jej koleżankę.

Jego drugą ofiarą była Anna Beuschel (54 l.), gospodyni domowa i prostytutka, zamordowana w 1974 r. Honka spotkał ją w pubie Zum Goldenen Handschuh (Pod Złotą Rękawiczką). Zabrał ją do swojego mieszkania w stanie upojenia alkoholowego i udusił, ponieważ według niego "leżała tam jak deska". Jej ciało po zbrodni zostało okaleczone, a szczątki ukryte na strychu.

Prostytutka Frieda "Rita" Roblick (57 l.), została zamordowana w grudniu 1974 r., kiedy Honka odkrył, że ukradła mu 200 marek, chociaż zapłacił jej już tyle samo za seks. Była jego trzecią ofiarą.

Ruth Schult (52 l), także prostytutka, została zamordowana w 1975 r. Schult, również przychodziła do pubu Pod Złotą Rękawiczką i zamieszkała z Honką. W dniu zbrodni doszło między nimi do kłótni. Kobieta została ogłuszona uderzeniem w głowę butelką, a następnie uduszona damską pończochą. W raporcie z autopsji odnotowano, że Honka pastwił się nad jej ciałem. Pociął je tak, by utrudnić identyfikację. Odciął jej nos i uszy. Powiedział później o pozbyciu się ciała Ruth: było po prostu zbyt ciężkie. Kiedy próbowałem usunąć ciało, potknąłem się na klatce schodowej i upadłem.. Wrócił więc z ciałem do mieszkania.

Honka szukał swoich ofiar w dzielnicy St. Pauli w późnych godzinach nocnych. Jego żerowiskiem był w pub Pod Złotą Rękawiczką. Było to miejsce spotkań społecznych wyrzutków i starszych prostytutek. Według samego Honki pracującego wtedy jako nocny stróż, chodził tam, aby "rozmawiać z ludźmi". A le według opinii biegłych sądowych, Honka w pubie szukał osób, z którymi mógł uprawiać "seks zgodnie ze swoimi fantazjami o władzy". Jego preferencje obejmowały pijane, upadłe kobiety, wobec których pełnił rolę nadrzędnego strażnika. Jedna z wersji śledztwa zakładała, że tę rolę odgrywał w mundurze esesmana. Do swojego mieszkania często zapraszał kobiety, które miały w wyraźne braki w uzębieniu.
Zamordował 4 kobiety, Ze względu na swoje lenistwo, przechowywał zwłoki kobiet w mieszkaniu, w beczkach z alkoholem. Gdy sąsiedzi narzekali na odór wydobywający się z jego domu, ten pryskał wszystkie pomieszczenia tanimi dezodorantami.

ZATRZYMANIE, KARA:

17 lipca 1975 roku w domu Honki wybuchł pożar. Po ugaszeniu domu strażacy znaleźli w nim szczątki kobiet. Sam Honka w czasie pożaru pracował na nocnej zmianie jako strażnik. Gdy tylko wrócił do domu, został aresztowany. Podczas przesłuchania przyznał się do wszystkich morderstw.
W dniu 20 grudnia 1976 r. Honka został skazany na łączną karę 15 lat pozbawienia wolności za jedno morderstwo i trzy zabójstwa popełnione w stanie ograniczonej poczytalności; nakazano również umieszczenie go w szpitalu psychiatrycznym po odbyciu kary.
Sąd uznał, że sprawca był "mniej winny", ponieważ można było rozpoznać u niego "poważne zaburzenia psychiczne o cechach patologicznych".

Po odbyciu kary Honka trafił do szpitala psychiatrycznego, skąd został zwolniony w 1993 r. Hamburska obrończyni Alma Diepoldt uzyskała dla niego zmianę nazwiska. Jako Peter Jensen (tak nazywał się jeden z jego bliskich krewnych) spędził ostatnie lata życia w domu spokojnej starości w Scharbeutz, gdzie nikt nie znał jego prawdziwej tożsamości. Zmarł 19 października 1998 r. Miał wtedy 63-lata. Do jego śmierci przyczyniła się prawdopodobnie choroba alkoholowa.

DOM Honki:







Polecam Wam serdecznie film z 2019 roku - Złora rękawiczka.
Fritz Honka to przerażająco wiarygodny Jonas Dassler - nie wiem, jak go ucharakteryzowali, ale śnił mi się po nocach..





Reżyser nie daje widzowi taryfy ulgowej. Ekranowa przemoc zostaje ukazana w sposób skrajnie realistyczny, czynione przez Honkę zło jest przerażająco realne! Film jest właściwie wstrętny, brudny, a postać ohydna.
Myślę, ze kto nie widział - powinien, w ramach bycia Sadolem 😎
Znając Wasze preferencje temat powinien wzbudzić aplauz

A na poważnie... Jest to informacja o nigdy nie schwytanym, seryjnym mordercy gejów z Łodzi (nota bene - moje miasto).

Do tych makabrycznych zbrodni doszło u schyłku poprzedniej ery. W całym kraju można było odczuć nadejście zmiany ustroju. Nie inaczej było na ulicach przemysłowej Łodzi. Ludzie, którzy przez lata byli tłamszeni zgodnie z obowiązującym ustrojem, mieli już dość ukrywania swojej tożsamości i zaczynali domagać się wolności. Przez kraj przetaczały się strajki, a w dużych miastach pojawiły się nawet pikiety homoseksualistów. Rzecz nie do pomyślenia we wcześniejszych czasach...
W Łodzi do takich demonstracji doszło w centrum miasta. Osoby homoseksualne pojawiały się w rejonie: Dworca Łódź Fabryczna, parku Moniuszki, placu Dąbrowskiego, a także Domu Aktora z popularną niegdyś restauracją "Orfeusz". Ten obszar był miejscem kontaktowym, gdzie spotykali się miejscowi homoseksualiści, poszukując relacji z osobami tej samej orientacji.

Zabójca zaatakował po raz pierwszy we wrześniu w 1988 r.
Ofiarą był rencista Stefan W., który dorabiał handlem na Węgrzech. Do morderstwa doszło w domu ofiary, gdzie rencista zaprosił na randkę przyszłego mordercę. Jak ustalono podczas śledztwa, Stefan W. był duszony, pchnięty nożem w klatkę piersiową, otrzymał też kilka niegroźnych ran ciętych. Na koniec zwłoki zostały przygniecione meblościanką. Sprawca zabrał swojej ofierze magnetowid, aparat fotograficzny, dwa sygnety. Policję powiadomiła sąsiadka denata, którą zaniepokoił smród rozkładającego się ciała na klatce schodowej.

Drugą ofiarą zabójcy był Jacek C. przewodnik PTTK. Napastnik zaatakował go w jego mieszkaniu podczas randki w lipcu 1989 r. Przewodnik został uduszony ścierką kuchenną, wepchniętą głęboko w usta. Funkcjonariusze zastali zwłoki z rękami związanymi sznurkiem pakowym. Nogi miał skrępowane paskiem od spodni. Tym razem bandyta ukradł telewizor i pieniądze. Ofiara nie miała nic więcej cennego w domu. Większość pieniędzy przewodnik przeznaczał na zakup książek.

Kolejnym na liście zbrodni znalazł się Bogdan J., aktor teatralny. Zginął od ciosów ostrym narzędziem. Było to w listopadzie 1989 r. Liczne rany kłute były zadawane z taką wściekłością, że nóż przebił ciało mężczyzny na wylot. Schemat działania mordercy był taki sam jak wcześniej: towarzyszył mu alkohol, seks i na końcu kradzież. Tym razem sprawca zabrał magnetowid, kasety VHS, lornetkę, książeczki oszczędnościowe oraz złoty sygnet. Zginęło też kilkaset dolarów.

Śledczy mieli niełatwy orzech do zgryzienia. Morderca otrzymał pseudonim "z pikiety" – odnosiło się to do protestów homoseksualistów. Śledztwo trwało, gdy seryjny zabójca zaatakował ponownie — tym razem w lutym 1990 r. Zabił Andrzeja S. rencistę chorego na schizofrenię. Zadał mu liczne rany kłute nożem kuchennym ofiary. Zabrał telewizor, ubrania i pieniądze.

Kolejne zabójstwo nastąpiło w lipcu tego samego roku (1990). Tym razem ofiarą był Jakub M., rolnik. Został uduszony w lesie. Rolnik mieszkał z rodzicami, dlatego uprawiali miłość na łonie natury, gdzie mogli się czuć niczym nieskrępowani. Po wszystkim morderca zamaskował zwłoki ściółką leśną. On jako jedyny nie zginął w odróżnieniu od pozostałych ofiar w mieszkaniu. Policja już wtedy zauważyła też pewną prawidłowość: do wszystkich zabójstw doszło w miesiącach, które w swojej nazwie miały literę L...

W lutym 1992 r. zginął Jan D., właściciel smażalni ryb. Denat głowę miał obwiązaną przewodem elektrycznym, złamany nos, a zmarł na skutek urazów czaszki. Zwłoki zostały przykryte poduszkami i kołdrą. By zatrzeć ślady, morderca próbował bezskutecznie je podpalić. Zabrał magnetowid i notes z adresami, numerami telefonów i terminami spotkań. Ostatnią ofiarą był Kazimierz K. emeryt. Zginął w lipcu 1993 r. Zabójca zadał mu ciosy w głowę tępym narzędziem, emeryt miał też złamany nos, rozerwane nozdrza oraz naderwane ucho. Na ciele znaleziono liczne siniaki i otarcia. Zgon denata nastąpił przez uduszenie. Morderca zabrał radiomagnetofon, skórzaną odzież oraz nóż z kuchni.

Zanim zbrodnie nabrały charakteru serii, funkcjonariusze nie przykładali szczególnej uwagi do zabójstw w "wyklętym" środowisku gejów. Niektórzy nawet uznawali te zgony za usprawiedliwione, miały być "dopustem bożym" za życie wbrew "naturze"

Co ustalili śledczy?
Ponoć morderca posługiwał się imieniem "Roman". Gdy zabił po raz pierwszy, mógł mieć około 20 lat. Świadkowie zeznali, że widzieli mężczyznę krępej budowy ciała, był blondynem, z lekko falującymi blond włosami, o urodzie — jak to określali — łagodnej, wzrostu około 175-180 cm. Miał mieć też tatuaże w stylu więziennym – litery na lewej dłoni, kropki na grdyce i przy lewym oku. Według więziennego slangu, to znaki alkoholika, grypsera i skazańca, któremu nie zależy na wolności. Naoczny świadek, zamieszany w sprawę ostatniej zbrodni, który odbył stosunek seksualny z "Romanem" i przeżył, po kilku miesiącach zmarł na AIDS. Wcześniej zeznał, że "Roman" dużo opowiedział mu o sobie. Był rozgoryczony życiem. Miał być zgw🤬cony w poprawczaku w wieku 15 lat, sprawcą był jego wychowawca. Jako dorosły pracował w przemyśle włókienniczym, mieszkał z matką. Jego życie było beznadziejne — tak opowiadał o sobie.



Postępowanie trwało, setki osób składały zeznania, ale śledztwo nie przynosiło rezultatu. W końcu sprawa zabójstw w Łodzi została umorzona.
W rozwiązaniu zagadki nie pomagało nastawienie środowiska homoseksualnego do mundurowych, które od czasów PRL nie chciało współpracować z policją. A tajemniczy Roman? Rozpłynął się bez śladu...
Jeśli był chory na AIDS przed 1996 r., to ludzie zarażeni przez niego mieli niewielkie szanse na przeżycie choroby. Policja otrzymała kilka donosów, które miały doprowadzić do wykrycia mordercy. Był to jednak ślepy zaułek. Żaden sygnał się nie potwierdził. Sprawdzono dziesiątki tropów, przesłuchano setki gejów. Śledztwo stanęło w martwym punkcie, aż w końcu zostało umorzone.

Dlatego najbardziej prawdopodobna hipoteza zakłada, że seryjny morderca gejów od dawna nie żyje. Inna mówi, że na stałe opuścił terytorium Polski, lub przebywa w zakładzie karnym za morderstwo innego rodzaju.
W 2023 r. przedawniło się ostatnie morderstwo, którego miał dokonał "morderca z pikiety".

Żródło:
A.Lorenc "Morderca z pikiety", kronikidziejow.pl
Z okazji opuszczenia tego padołu przez jednego mordercę-pedofila przedstawię krótko sylwetkę kolegi po fachu, można by rzec, bo seryjnego mordercę i pedofila - Henryka Kukułę,

Henryk Kukuła (58 l.) nazywany też monstrum z Chorzowa to gw🤬ciciel i zabójca dzieci, jeden z najgorszych zwyrodnialców, jakich znała Polska. Pierwszą ofiarę zabił, gdy miał 14 lat. Lata spędzone w zakładzie wychowawczym a później karnym niczego go nie nauczyły.

Ponoć od dziecka sprawiał problemy wychowawcze. Był agresywny wobec rówieśników. Według relacji matki, gdy Kukuła był dzieckiem, uderzył głową o stół. Kobieta nie zabrała go do szpitala, a źle zaleczony uraz mógł powodować u chłopca napady agresji. Leczył się w poradni zdrowia psychicznego, jednak matka pozwoliła mu odstawić przepisane leki.

Pierwszy raz zabił, gdy miał 14 lat. Był rok 1980, gdy w Chorzowie dopadł młodszą koleżankę Karinę S. 5-letnia dziewczynka nie miała szans w starciu z bestią: znaleziono ją martwą w piwnicy, miała rozerwaną pochwę.
Kukuła trafił do ośrodka wychowawczego w Krupskim Młynie, ale i tam dała o sobie znać jego natura psychopaty.

10 stycznia 1984 roku Henryk Kukuła zakatował na śmierć syna jednego z wychowawców – 9-letniego Radka Zrobił to będąc jeszcze niepełnoletnim. Dziecku, z zadanych ciosów, pękł m. in. przedsionek serca. Po bójce Kukuła miał pójść obierać ziemniaki…
Za tę zbrodnię Monstrum z Chorzowa trafiło do więzienia. Jednak zamiast 15 zasądzonych lat, pobyt za kratkami trwał dużo krócej. Najpierw, na mocy amnestii wyrok został skrócony, a następnie sąd postanowił warunkowo wypuścić go na wolność. Tam Kukuła wytrzymał trzy miesiące zanim zabił po raz kolejny.

W lipcu 1990 r. w Rudzie Śląskiej seryjny morderca zgw🤬cił i zamordował dwóch chłopców Roberta (7l.) i Radka (5 l.). Jednego z nich zabił, wpychając mu dłoń do gardła, drugiego udusił paskiem. Tym razem trafił za kratki na dłużej. Skazano go na 25 lat więzienia, do których doliczono mu jeszcze kilka lat ze starego wyroku, a następnie rok za atak na strażnika.

Kary odbył i dziś mógłby chodzić po wolności, ale na szczęście dla nas, po tej stronie muru - został objęty ustawą o bestiach i trafił do Gostynina - 2020rok.

A to zdjęcie jegomościa z Rejestru Sprawców Przestępstw Seksualnych.:



Adrzej Ś. został skazany za 20 gw🤬tów, choć przyznał się w śledztwie do 95 napaści na kobiety, a w swoim pamiętniku opisał 96. Działał we Wrocławiu. Na mapie miasta zaznaczał miejsca, w których planował kolejny atak. Skrupulatnie zapisywał informacje o swoich ofiarach, którym wiązał ręce, a po gw🤬cie kazał liczyć do stu, by zyskać czas na ucieczkę z miejsca zdarzenia. Notował wiek, kolor włosów, imię, adres, wszystko, co zdołał ustalić w momencie napaści.
Pamiętnik gw🤬ciciela policjanci znaleźli w jego mieszkaniu, kiedy w końcu udało się namierzyć i złapać Andrzeja Ś. Wśród wielu zapisków mężczyzny był i taki, że będzie gw🤬cił dziewczynki od 12. roku życia i kobiety do 50. „Bóg zwalnia mnie z grzechu gw🤬tu na kobiecie. W czasie pokoju mogę gw🤬cić kobiety. Ale w czasie wojny mogę gw🤬cić i zabijać. W czasie wojny nie zabijam kobiet, ale mogę zabijać mężczyzn” – zanotował. Policjantom Andrzej Ś. miał powiedzieć, że kiedy zostanie wypuszczony z więzienia, nie będzie już gw🤬cił. Będzie zabijał.

Andrzej Ś. na wolność może wyjść w 2025 r.
Na razie odsiaduje wyrok 15 lat – sąd skazał go na najwyższy wymiar kary za gw🤬ty (sic!)

Można się zastanawiać, czy nie powinien on trafić do Krajowego Ośrodka Zapobiegania Zachowaniom Dyssocjalnym w Gostyninie.?
Trafiają tam przestępcy, którzy odsiedzieli zasądzony wyrok, ale na wolności stanowić będą zagrożenie...

A oto zdjęcie owego pana z RSPS (Rejestr Sprawców Przestępstw Seksualnych):



Żródło: wiki ; polityka.pl
Pierwszy seryjny morderca w powojennej Polsce

Elegancki, elokwentny, bogaty, lubiany i brylujący w towarzystwie Krakowskiej, powojennej arystokracji. Te słowa opisują Władysława Mazurkiewicza, zwanego później „Eleganckim mordercą” lub „Mordercą z kwiatkiem”. Podejrzany o zabójstwo około 30 osób. Mordował w czasach gdy łatwo było sprawić, by ktoś zniknął, gdy ludzie nie pytali o zaginionych, bo nie warto było wiedzieć zbyt wiele.



Młodość i interesy z władzami:

Władysław Mazurkiewicz urodził się 27 kwietnia 1911 roku w ubogiej rodzinie. Jego ojciec był zecerem i pracował w drukarni. Matka gdy nadarzyła się okazja, uciekła z facetem który mógł zapewnić jej lepsze życie, a jakiś czas później popełniła samobójstwo.

Młody Władzio uwielbiał zaczytywać się w kryminałach, już wtedy objawiła się jego fascynacja zbrodnią. Dobrze się uczył, lecz porzucił studia prawnicze i został drukarzem, po czym zatrudnił się tam gdzie ojciec. Praca w Drukarni Narodowej nie był zajmująca, więc niedoszły morderca, miał czas by zacząć szemrane interesy. Wtedy także narodziła się jego pasja do hazardu, który później stał się motorem napędowym jego przyszłych zbrodni.

Podczas okupacji niemieckiej Mazurkiewicz zbił fortunę. Robił różne interesy z Niemcami i pośredniczył w handlu, bywał też niejednokrotnie za murami krakowskiego getta, gdzie prowadził interesy z Żydami. Najbardziej wzbogacił się na deportacji żydów z getta. Dzięki temu mógł sobie nawet kupić samochód, który był symbolem pieniędzy i układów z władzami, nawet wśród arystokracji mało osób mogło sobie pozwolić na taki luksus. Lata później, spytany na rozprawie o kontakty z Niemcami powiedział: „Nie każdy mógł brać udział w zamachu na dowódcę SS w Generalnej Guberni, generała Wilhelma Koppego, podkładać bomby i malować mury. Ja się do tego nie nadawałem.”

Początek morderstw

Początkowo Władysław Mazurkiewicz zdecydował, że zacznie zabijać za pomocą cyjanku, zdobył go w Urzędzie Probierniczym, gdzie cechowało się złote pierścionki. Bywał tam u znajomego i podczas jednej z wizyt, dokładniej przyjrzał się odczynnikom. W jednym ze słojów był cyjanek. Mazurkiewicz odczekał na dogodny moment i odsypał sobie trochę białego proszku.



Maj 1943

Za pierwszą ofiarę Mazurkiewicz wybrał byłego byłego oficera Wojska Polskiego żydowskiego pochodzenia Tadeusza Brommera. Zamówił u niego złote monety, którymi ten handlował. Gdy ofiara zdobyła pożądany towar, morderca zaproponował dokonanie transakcji w swoim samochodzie. Wywiózł Brommera za miasto, gdzie zaproponował mu kanapkę z szynką i prawdziwym masłem, które były wtedy towarem deficytowym, oczywiście doprawiając ją wcześniej cyjankiem. Gdy dostawca monet ugryzł kanapkę, poczuł dziwny zapach i drętwienie w kończynach, dzięki czemu zorientował się, że coś jest nie tak, Wcisnął kanapkę do kieszeni, rzucił monety i zaczął uciekać. Miał szczęście, bo zapach cyjanku, jest w stanie wyczuć tylko 20% ludzi(określają go jako zapach gorzkich migdałów). Gdy dotarł do miasta, udał się do lekarza, który stwierdził że został otruty. Lekarz obejrzał feralną kanapkę i znalazł w niej biały proszek, po czym przekazał ją do krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, gdzie jednoznacznie stwierdzono obecność cyjanku. Brommer bał się jednak przekazania sprawy policji, ze względu na swoje fałszywe dokumenty, które legitymowały go jako Ryszarda Stanieckiego. Postanowił więc samodzielnie odzyskać pieniądze od Mazurkiewicza. Ten z kolei upierał się, że już zapłacił Brommerowi i oddał mu tylko połowę należności.

Grudzień 1943

Po pierwszej nieudanej próbie morderca się nie zraził, zmienił tyko lekko plan działania. Tym razem obrał za cel Wiktora Zarzeckiego, który zajmował się sprzedażą dolarów. Poznał go w karciarni braci Kortów, gdzie Zarzecki sam zaoferował mu swoje usługi na jednym z pierwszych spotkań. Po pewnym czasie trwania znajomości, Mazurkiewicz zaproponował Zarzeckiemu „niezły” interes. Powiedział, że ma klienta, który chce kupić 1200 dolarów. Wiktorowi na tę wieść zaświeciły się oczy, nie mógł przejść obojętnie obok takiej okazji. Następnego dnia o godzinie 16:00 spotkali się pod kinem „Świt” i ruszyli w drogę. Zanim dotarli na łąkę w okolicach Pychowic, zdążyło się ściemnić. Morderca wskazał wielki komin i stwierdził, że tam czeka na niego kontrahent. Wziął dolary od Zarzeckiego i zaczął iść na miejsce spotkania, lecz po paru krokach przystanął. Wyjął termos i nalał do nakrętki herbatę, dosypał cyjanku i cofnął się podając ją Zarzeckiemu. Stwierdził, że nie chce by zmarzł gdy będzie czekał. Zarzecki od razu wypił wszystko jednym haustem, po chwili wydał z siebie jęk i zaczął bełkotać. Ostatnie słowa przypomniały frazę „Źle się czuję”. Potem wydawał z siebie już tylko nieartykułowane dźwięki, twarz mu poczerwieniała i zaczął z trudem łapać powietrze. Próbował jeszcze rozpiąć kołnierzyk, po czym osunął się w konwulsjach na ziemię i znieruchomiał. Po chwili morderca spytał czy nic mu nie jest, a gdy ofiara się nie odezwała, trącił ją jeszcze butem dla pewności. Przeszukał kieszenie trupa, gdzie znalazł jeszcze sześć tysięcy złotych i dokumenty, zaciągnął go na brzeg rzeki, po czym wsadził do łódki i pchnął ją by płynęła z prądem. Wracał do domu pieszo drąc dokumenty Zarzeckiego na małe kawałeczki i wrzucając je do Wisły. Ciała nigdy nie odnaleziono. Mazurkiewicz stwierdził, że nikt nawet nie przejął się zaginięciem Zarzeckiego, w karciarni u Kortów co prawda mówiono o tym, ale bardziej w luźnej rozmowie. Zastanawiano się czemu przestał przychodzić.

Nie wiadomo ile osób Mazurkiewicz otruł, udowodniono mu tylko te dwa powyższe przypadki użycia trucizny. Później morderca znalazł sobie skuteczniejszą metodę zabijania, która poniekąd
przyczyniła się do złapania go. Początkowo używał pistoletu Walther kaliber 7,65, a później zmienił go na pistolet Walther Model 9 kaliber 6,35.


Walther kaliber 7,65


Walther Model 9 kaliber 6,35

Październik 1945

Kolejną zbrodnią popełnioną przez Mazurkiewicza, było zamordowanie Józefa Tomaszewskiego. Tomaszewski w dniu zaginięcia wyciągnął ze schowka dwieście tysiecy złotych, żonie powiedział że ma spotkanie ze znajomym z którym zrobi świetny interes. Schemat bardzo nam znajomy nieprawdaż? Później widziano samochód, który wjeżdżał w las niedaleko wsi Brody. W drodze powrotnej, kierowca samochodu wyrzucił do rowu spory pakunek, a następnie samochód zakopał się w grzęzawisku za wsią. Chłopi pomogli wyciągnąć auto, a jeden z nich zapamiętał numer rejestracyjny. Gdy samochód odjechał, ludzie znaleźli w lesie ciało, a w pakunku ciuchy i podarte dokumenty Józefa Tomaszewskiego. Po całym zajściu Mazurkiewicz, spotkał się z siostrzeńcem Tomaszewskiego, który był majorem milicji i zaczął wypytywać czy wiadomo coś w sprawie zaginięcia Józefa. Major powiedział mu, że jest świadek który zapisał numer rejestracyjny samochodu prawdopodobnego sprawcy i odczytał mu go. Gdy Mazurkiewicz to usłyszał, szybko udał się do swojego prawnika, któremu powiedział, że w dniu gdy akurat zginął Tomaszewski, on jechał przez Brody do zakonu benedyktynów w Alwerni, a chłopi pewnie omyłkowo spisali jego numery. Prawnik polecił mu zmienić rejestrację i wyjechać na jakiś czas. Mazurkiewicz miał układy w milicji, więc przesłuchania świadków były prowadzone bardzo tendencyjnie i agresywnie, a wszystkie informacje, które by mogły wskazywać winę oskarżonego były podważane. Po trzech miesiącach, prawnik zadzwonił do Mazurkiewicza mówiąc, że czas wracać. Sprawa została złożona w ręce znajomego prokuratora, a dwóch świadków potwierdzi jego wersję wydarzeń. Zakonnik potwierdził obecność Mazurkiewicza w klasztorze, a Agnieszka R. przyznała, że feralnego dnia poprosiła o podwiezienie samochodem do klasztoru pana Władysława. Prokurator nie wnikał czemu chłopi nie widzieli w samochodzie kobiety i zamknął sprawę.

Maj 1946

Kolejna ofiara Mazurkiewicza to jego sąsiad, zwany królem krakowskiego czarnego rynku. Jerzy de Laveaux zwrócił się do Mazurkiewicza z pytaniem o skórę podeszwową. Morderca stwierdził, że może taką załatwić od pewnego zakonnika. Tym razem znowu powtórzył się schemat z samochodem. Podczas drogi Laveaux wyznał, że ma przy sobie trzydiestodolarówkę i inne kosztowności. Wtedy właśnie samochód Mazurkiewicza zaczął się krztusić. Kierowca zatrzymał samochód i wyszedł by „zobaczyć co się dzieje”. Okrążył pojazd po czym strzelił ofierze w tył głowy. Ciało włożył do bagażnika i pojechał nad Wisłę. Tam stwierdził, że poczeka aż odpłyną barki i umilał sobie oczekiwanie kąpielą. Dopiero późnym wieczorem wyrzucił trupa do wody.
W tym momencie robi się ciekawie. Mazurkiewicz zdołał przekonać, żonę denata, że ten uciekł na zachód i więcej się nie pojawi. Był na tyle przekonujący, że oddała mu się, zapominając o swoim mężu.

Mazurkiewicz dostał pracę jako intendent pociągu PCK i wyruszył na parę lat za granicę, nie wiadomo czy zrobił sobie przerwę od zabijania, prawdopodobnie nie. Po powrocie, udało mu się przekonać wdowę Jadwigę de Laveaux i jej siostrę Zofię, do oddania kosztowności w tych niepewnych czasach, powiedział im nawet ze jest agentem UB. Oczywiście wszystkie ich kosztowności od razu spieniężył i przepuścił grając w karty.

Maj 1955

Siostry de Laveaux zaczęły się coraz bardziej upominać o swój majątek, który miał być bezpieczny u Mazurkiewicza, więc ten zaprosił je do siebie. Najpierw umówił się Jadwigą, a po dwóch godzinach miała przyjść Zofia. Morderca zawczasu wykuł dziurę w podłodze swojego garażu, która miała przydać się później. Gdy przyszła Jadwiga, zaprosił ją do garażu gdzie jak twierdził, ukrywał kosztowności. Miała pomóc mu przestawić samochód, pod którym miał być schowek. Gdy wsiadła do samochodu i nachyliła się nad kierownicą, strzelił jej w tył głowy. Przeniósł ciało na sofę, która znajdowała się w kąciku towarzyskim w garażu i czekał na Zofię. Gdy ta przyszła i spytała o Jadwigę, Mazurkiewicz powiedział, że poczuła się zmęczona i leży na sofie. Gdy Zofia odwróciła się w stronę w którą wskazywał, wymierzył pistolet w jej potylicę i wystrzelił. Obie siostry wrzucił do wykutej wcześniej dziury i zabetonował.

Jesień 1955, początek końca

Morderca umówił się w Warszawie ze Stanisławem Łopuszyńskim, omawiali tam przy wódce handel zegarkami i umówili się, że targu dobiją w Krakowie. Od przyjazdu Łopuszyńskiego do Krakowa, zaczęły pojawiać się nowe problemy, a to Mazurkiewicz musiał wymienić złotówki na dolary, a to z kolei spóźniał się dostawca. Żeby odwrócić uwagę Łopuszyńskiego, Mazurkiewicz zabierał go do najlepszych restauracji w Krakowie, później pojechał z nim do Zakopanego. W drodze powrotnej do Krakowa, pijanego Łopuszyńskiego obudził huk i wstrząs. Po otwarciu oczu zobaczył nad sobą Mazurkiewicza, który mówił, że dla żartów rzucił petardę, tak zwaną żabkę. Głupi żart miał swoje konsekwencje i ofiara wymacała na potylicy ranę. Mazurkiewicz zabrał Łopuszyńskiego do szpitala, gdzie mu ją opatrzono, ten zaś następnego dnia zarządzał zwrotu pieniędzy za zegarki których nie dostał. Mazurkiewicz prosił o wyrozumiałość, tłumaczył że nie ma pieniędzy i oddał w zastaw swoje dwa samochody. Gdy Łopuszyński wrócił do stolicy, ciągle doskwierał mu ból głowy, gdy poszedł do lekarza, po zrobieniu zdjęcia rentgenowskiego, okazało się, że ma w czaszce kulę.

Dochodzenie i proces

Sprawy dalej potoczyły się lawinowo. Warszawscy policjanci skontaktowali się z krakowskimi, Ci z kolei udali się do mieszkania Mazurkiewicza. Gdy go nie zastali, postanowili sprawdzić jego garaż, a tam od razu ich uwagę przykuła jaśniejsza część podłogi. Gdy rozkuli beton i znaleźli ciała sióstr de Laveaux, poszukiwania Mazurkiewicza ruszyły pełną parą. Znaleziono go w jednej z kawiarni w Zakopanem, gdy popijał kawę w jednej z restauracji. Natychmiastowo trafił do aresztu, a jego prawnik odmówił obrony mordercy. W liście napisał takie słowa: „Wobec nieprawdopodobnego i wstrząsającego faktu odnalezienia zwłok, nie czuję się w możności pełnienia nadal obowiązków jego obrońcy. Gdybym podjął się obrony Władysława Mazurkiewicza i tę obronę kontynuował, nawet na przekór bezlitosnej opinii publicznej, mając chociaż cień niepewności co do jego niewinności, sam straciłbym do siebie szacunek”

Podczas trwającego 10 miesięcy śledztwa, znaleziono dowody na wiele morderstw popełnionych przez Mazurkiewicza, ale bezsprzecznie udało się udowodnić mu tylko sześć i do tych sześciu się tylko przyznał. Zebrano ponad 100 świadków, którzy zeznawali w sprawie.



Rozprawa była trudna, chodziły słuchy o powiązaniach Mazurkiewicza z UB, dzięki którym mógł sobie pozwolić na tak śmiałe poczynania, wiedziano o jego koneksjach z władzą. Na jego nieszczęście rozpoczął się okres destalinizacji, nawet jeśli znał tak wysoko postawionych ludzi, Ci teraz bardziej martwili się o swoje głowy, a może nawet skazanie Mazurkiewicza było im na rękę.

Sprawa stała się bardzo medialna pod salą sądową a także pod budynkiem sądu zbierały się tłumy, wszystkie gazety w Krakowie i w Polsce, pisały o sprawie „Mordercy z kwiatkiem”, każdy żądał krwi zbrodniarza powiązanego z władzami, dowodu że naprawdę kończy się czas stalinowskiego ucisku, dowodu że da się wygrać z aparatem władzy na drodze sądowej. Na fali rozliczeń UB, Mazurkiwicz musiał zostać skazany, ludzie potrzebowali krwi.



Bardzo ciekawa była linia obrony obrana przez nowego prawnika mordercy. Uważał on że osoby zabite przez jego klienta były mało znaczące, a nawet szkodliwe dla społeczeństwa, że zabójstwo rodziny de Laveaux znaczyło mniej niż morderstwo rodziny robotniczej, a na taki czyn jego klient, społecznik i osoba uświadomiona politycznie nigdy by się nie poważył. Więc Mazurkiewicz jest niewinny, a tak poza tym, co nieprawdopodobne – ma zeza co może rzekomo rzutować na jego psychikę.

Mimo wszystko sąd wydał wyrok, który był ogłaszany przez megafon, tak by ludzie przed budynkiem słyszeli, jak krakowski potwór zostaje skazany. Za handel walutą, posiadanie broni i kilkukrotne zabójstwo, Władysław Mazurkiewicz zostaje skazany na śmierć przez powieszenie. Tłum klaskał i wiwatował, mało kto wierzył, że usłyszy taki wyrok, a jednak.

Chwilę przed egzekucją, Władysław Mazurkiewicz wypowiedział swoje osatnie słowa: „Do widzenia, panowie, niedługo wszyscy się tam spotkamy”



Nawet po wykonaniu wyroku, część ludzi nie wierzyła że został on faktycznie wykonany, twierdzili że dzięki Urzędowi Bezpieczeństwa Władysław Mazurkiewicz ma się dobrze gdzieś za granicą. Dzięki temu widać, jak ciężko było uwierzyć ludziom w skazanie kogoś kto w tamtych czasach miał kontakty z władzą.

Niektórzy uważali, że Mazurkiewicz miał słaby charakter, że zabijał strzałem w tył głowy bo bał się spojrzeć ofierze w oczy, inni zaś twierdzili, że był to sposób by upewnić się, że ofiara nie uniknie strzału. Osobiście myślę, że osoba ze słabym charakterem, nie byłaby zdolna do zabijania tak bezwględnie, ale to zostawiam już do waszej oceny.

Seryjny samobójca znowu zaatakował.

t................y • 2015-07-31, 21:41
Nie żyje człowiek, który rekrutował "słupów" niezbędnych do wyłudzania kredytów w powiązanym z WSI SKOK-u Wołomin. Jego ciało znaleziono w połowie listopada ubiegłego roku, w momencie w którym sprawa wymyślonego przez Piotra P. (byłego oficera WSI) przestępczego procederu wyszła na jaw i zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. Czyżby szef "słupów" wiedział za dużo?

Cytat:

Przypomnijmy chronologie wydarzeń: Piotr P., były oficer Wojskowych Służb Informacyjnych (wcześniej prezes fundacji Pro Civili), jako członek rady nadzorczej SKOK-u Wołomin wymyślił proceder wyłudzania kredytów w nadzorowanej przez siebie instytucji. Do wołomińskiego SKOK-u zgłaszali się umyci, odpowiednio przygotowani i ubrani w garnitury bezdomni i menele, którzy otrzymywali podrobione dokumenty świadczące o ich zdolności kredytowej. Po przejściu procedury weryfikacyjnej przyznawano na ich rzecz (lub na ich fikcyjne firmy) kredyty w wysokości od kilkudziesięciu tysięcy do kilku milionów złotych. Bezdomni oczywiście tych pieniędzy nigdy na oczy nie widzieli. Ich rolą było jedynie "użyczenie tożsamości". W zamian mogli liczyć na alkohol czy drobne wynagrodzenie w gotówce. Całą kasę z wyłudzonych kredytów zgarniała zorganizowana grupa przestępcza pod kierownictwem byłego oficera WSI - Piotra P. Zdaniem śledczych w latach 2009 - 2014 przywłaszczyli sobie oni w ten sposób nie mniej niż 100 mln zł (tyle oficjalnie się doliczono). W praktyce jednak łączna kwota wyłudzonych kredytów mogła być dużo większa.

Rekrutującym dla szajki Piotra P. wspomnianych bezdomnych i meneli (tzw. "słupów") był mieszkaniec Szczecina. Doskonale wiedział on jak wygląda proces wyłudzania kredytów, a ponadto znał bezpośrednio osoby, które były "mózgiem" tej operacji. Prawdopodobnie ta wiedza okazała się być dla niego śmiertelna. Wkrótce po tym jak sprawa wyłudzanych kredytów wyszła na jaw, a do aresztu trafili szefowie wołomińskiego SKOK-u (październik 2014) - człowiek, który rekrutował "słupów" został znaleziony martwy w swoim mieszkaniu w Szczecinie. Zamordowana została także jego partnerka. Morderstwo kluczowego świadka w tej aferze może bardzo skomplikować śledczym dojście do prawdy i ustalenie kto jeszcze - oprócz Piotra P. - stał za tym procederem i do jakich środowisk trafiały pieniądze z wyłudzone ze SKOK-u Wołomin.



źródło:niewygodne.info
Cytat:

Mieczysław Wilczek popełnił samobójstwo. To ustalenia Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga. Legendarny minister przemysłu w PRL-owskim rządzie Mieczysława Rakowskiego zmarł 30 kwietnia.

Postępowanie w sprawie śmierci byłego ministra prowadziła Prokuratura Rejonowa Warszawa Praga-Południe. – Wszystko wskazuje na to, że było to samobójstwo. Świadczą o tym zarówno obrażenia, jakie stwierdzono na ciele, jak i okoliczności zdarzenia. Prowadzący sprawę prokurator stwierdził, że nie było podstaw do zlecenia przeprowadzenia sekcji zwłok – mówiła w środę Onetowi Renata Mazur, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga.

- Nie stwierdzono udziału osób trzecich w tym zdarzeniu, dlatego postępowanie prowadzone jest właśnie w kierunku samobójstwa. W praktyce, zgodnie z przepisami prawa, wygląda to tak, że sprawdza się, czy ktoś nie nakłonił osoby, która targnęła się na swoje życie, do popełnienia tego czynu. To standardowa procedura w takich sytuacjach – dodała Renata Mazur.

Mieczysław Wilczek zmarł tuż przed długim weekendem. Jego ciało znaleziono w środę, 30 kwietnia, przed jednym z bloków na Saskiej Kępie w Warszawie. Na miejscu natychmiast pojawiły się wszystkie służby. Lekarz stwierdził zgon.

Wilczek był autorem słynnej ustawy o wolności gospodarczej z 1988 roku. Przepisy te dały pracę około 6 milionom Polaków. Ustawa była prosta, zajmowała zaledwie pięć kartek. Sam Wilczek mówił, że udało mu się ją szybko "przepchnąć" przez Sejm, bo był "niezależny finansowo i pyskaty".

Ekonomiści w dzień śmierci Wilczka wspominali, że był to minister bardzo krytyczny wobec urzędników. Wilczek przypisywał im wrogość wobec przedsiębiorców i traktowanie ich, jak potencjalnych oszustów.

Był też przedsiębiorcą, prawnikiem, chemikiem i wynalazcą, autorem wielu patentów. Specjalizował się w chemii organicznej - syntetykach zapachowych, kremach i proszkach do prania. Był m.in. dyrektorem fabryki kosmetyków Viola w Gliwicach i dyrektorem technicznym Polleny w Warszawie. W 1965 roku wypuścił na rynek słynny proszek do prania IXI 65. Później był też właścicielem m.in. laboratorium biochemicznego, fabryki koncentratów paszowych czy zakładów przetwórstwa mięsnego.

W latach 1988-89 był ministrem przemysłu w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Zasłynął jako gorący zwolennik wprowadzenia w Polsce gospodarki wolnorynkowej. Jest uznawany za "ojca" ustawy o przedsiębiorczości, dzięki której w ostatnich latach PRL zaczęto w naszym kraju masowo zakładać drobne przedsiębiorstwa. Mówi się, że "uwolnił energię milionów Polaków", którzy w krótkim czasie założyli ok. 2 mln firm.

W chwili śmierci Mieczysław Wilczek miał 82 lata.



Jakoś nie chce mi się wierzyć w to, że człowiek u schyłku swojego życia chciał popełnić samobójstwo. Swoją drogą ciekawe jest to, że tylu członków rządu popełniło już samobójstwo, że można spokojnie zakładać Rząd Polski W Zaświatach.

Jako ciekawostkę podaję wam jeszcze informację z oficjalnego Fanpage'a lubianego przez was (bądź i nie) Zbigniewa Stonogi

Cytat:

Przed chwilą otrzymałem informacje o nagłej śmierci mego długoletniego obrońcy i Wielkiego Przyjaciela
Kochanego Pana Mecenasa Zdzisława Perlińskiego z Turka.
Przez wiele lat był moim obrońcą . Poznaliśmy się w więzieniu gdy wyznaczono Go z urzędu do obrony w sprawie mafii paliwowej.
PO REFERACIE TEGO CO WÓWCZAS PRZECHODZIŁEM TEN CZŁOWIEK , KTÓRY DŁUŻEJ BYŁ ADWOKATEM NIŻ JA ŻYJĘ NA TYM ŚWIECIE NAJZWYKLEJ W ŚWIECIE SIĘ POPŁAKAŁ.
Rok temu zostałem uniewinniony przed Sądem Rejonowym w Turku od zarzutu udziału w mafii paliwowej polegającego na wystawieniu faktury za oponę do ciężarówki czy zamówienia transportu tej ciężarówki w roku 2003.
Prokuratura apelowała w tej sprawie i wyrok został uchylony.
Kilka dni temu proces w tej sprawie ponownie zakończył się uniewinnieniem.

ŚP Pan Mecenas Zdzisław Perliński poinformował mnie o zapadłym orzeczeniu uniewinniającym,a następnie zmarł za kierownicą swojego samochodu...

Po śmierci Matki i Ojca jest to dla mnie najbardziej smutna wiadomość w życiu.



Źródła : Onet Facebook