Strona wykorzystuje mechanizm ciasteczek - małych plików zapisywanych w przeglądarce internetowej - w celu identyfikacji użytkownika. Więcej o ciasteczkach dowiesz się tutaj.
Obsługa sesji użytkownika / odtwarzanie filmów:


Zabezpiecznie Google ReCaptcha przed botami:


Zanonimizowane statystyki odwiedzin strony Google Analytics:
Brak zgody
Dostarczanie i prezentowanie treści reklamowych:
Reklamy w witrynie dostarczane są przez podmiot zewnętrzny.
Kliknij ikonkę znajdującą się w lewm dolnym rogu na końcu tej strony aby otworzyć widget ustawień reklam.
Jeżeli w tym miejscu nie wyświetił się widget ustawień ciasteczek i prywatności wyłącz wszystkie skrypty blokujące elementy na stronie, na przykład AdBlocka lub kliknij ikonkę lwa w przeglądarce Brave i wyłącz tarcze
 

#ekonomia

Płaca minimalna

K................i • 2013-09-17, 16:25


PODSTAWY opisujące działanie podatków.
Tylko TYLE wystarczy, aby zrozumieć aktualną nędzną sytuacje w naszym kraju.

Polska neo-kolonią – wywiad z prof. Witoldem Kieżunem

N................7 • 2013-09-02, 14:37
Ciekawy wywiad z prof. Witoldem Kieżunem odnośnie cwanej rekolonizacji Polski ( i nie tylko) przez bogacące się państwa zachodnie. Mówi, jak jest. Warto przeczytać.



- Pakiet klimatyczny jest korzystny dla zachodu Europy, który kombinuje, by eksploatować kraje Europy Środkowej. To mają być neo-kolonie. Temu służy likwidacja polskich banków, ciężkiego przemysłu i handlu – z profesorem Witoldem Kieżunem rozmawia Krzysztof Świątek.

- Głosi Pan pogląd, że Polska podlega rekolonizacji. Na czym ona polega, kto realizuje tę koncepcję i jakie będą jej skutki?

- Problem rekolonizacji znam o tyle dobrze, że przez 10 lat prowadziłem jeden z największych programów ONZ modernizacji krajów Afryki Centralnej. I miałem możliwość zorientowania się jak wygląda polityka wielkiego kapitału w stosunku do dawnych krajów kolonialnych. Kiedy stawały się wolne, z reguły odzyskiwały dostęp do źródeł surowców, a także przedsiębiorstw znajdujących się wcześniej w rękach kolonizatorów. W II połowie lat 80. rozpoczęła się olbrzymia akcja rekolonizacji. Kapitał międzynarodowy „oświadczył” mieszkańcom Afryki: macie niepodległość, swoje państwa, natomiast my wykupimy wasze przedsiębiorstwa, głównie zajmujące się eksploatacją złóż minerałów, ale także uprawą kawy, herbaty czy egzotycznych owoców. Wy będziecie prowadzić małe i średnie firmy, pracować na roli i oczywiście kupować nasze towary, bo sami, niewiele produkując, zostaniecie zmuszeni do importu.

Na przełomie lat 70 i 80. rozpoczyna się rewolucja informatyczna. Pojawia się możliwość tworzenia potężnych imperiów gospodarczych, które zyskują szansę oddziaływania na cały świat. To stworzyło kapitalną okazję do rekolonizacji. Jedna grupa kapitałowa mogła przejąć np. kopalnie w Kongo, Rwandzie i Ugandzie. Przerażająca stopa korupcji w Afryce ułatwiała niezwykle tani zakup. Ta akcja, akceptowana przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy, niesłychanie się rozwinęła.

- Skutki polityki wielkiego kapitału widział Pan w Rwandzie.

- Znam podłoże konfliktu rwandyjskiego. W moim projekcie pracowało 56 osób, w tym 45 Murzynów, z których tylko dwóch przeżyło. Resztę zamordowano. Cały konflikt był olbrzymią akcją kapitału amerykańskiego. Kiedy na początku lat 60. Rwanda i Burundi odzyskały niepodległość, władzę opanowali Tutsi. Później w Rwandzie doszło do rewolucji i władzę przejęli Hutu, a większość Tutsi uciekła do Ugandy. Okazało się, że uciekinierzy z Rwandy reprezentowali wyższy poziom, niż ludność miejscowa, opanowali więc władzę w wojsku. I wtedy doszło do porozumienia z amerykańskim kapitałem zbrojeniowym – dacie nam na kredyt broń, a my uderzymy na Rwandę, a potem przez Burundi dojdziemy do Zairu, który jest najbogatszym krajem zasobnym w minerały, diamenty i uran. Zair był wtedy opanowany przez kapitał belgijski i francuski, a chciał tam wejść kapitał amerykański. Wszystko rozgrywało się na moich oczach. Amerykanie przekazali sprzęt do Ugandy i ta rozpoczęła wojnę. Rwanda miała gorsze uzbrojenie radzieckie. Ewakuowano mnie w momencie, kiedy mój zastępca został zamordowany, a armia ugandyjska była 20 km od stolicy Rwandy. Hutu, w odwecie zaczęli mordować miejscowych Tutsi. Tutsi z Ugandy zdobyli Rwandę, przeszli pokojowo przez Burundi – cały czas opanowane przez Tutsi – i ruszyli na Zair. W tym kraju wymordowano 500-600 tys. ludzi i region został opanowany przez kapitał amerykański i brytyjski. Dziś kontroluje on całą Afrykę centralną.

- W jaki sposób przeniesiono pomysł na rekolonizację Afryki tak, by objęła naszą część Europy?

- Sytuacja Afryki była interesująca ze względu na surowce, ale przedstawiciele kapitału światowego zdawali sobie sprawę, że tam robotnik, a nawet inżynier jest słabo wykwalifikowany. Kocham Murzynów, są sympatyczni, mili, ale mają jedną wadę – brakuje im zmysłu do systematycznej pracy. Kultura afrykańska zrodziła się nie z pracy, a z zabawy. W Burundi są np. lasy bananów, z których można zrobić zupę, piwo czy chleb. Jeszcze w latach 30. po ulicach Bużumbury biegały daniele, wystarczyło z łuku strzelić, nie trzeba było pracować. Mieszkańcy wyżywali się w zabawie i to zostało do dziś. Uroczystości zaręczyn i ślubu trwają wiele dni.

Tymczasem Polska dysponowała kadrą wykwalifikowanych inżynierów i robotników. Wedle źródeł amerykańskich, w 1980 roku znajdowała się na 12. miejscu jeśli chodzi o wielkość produkcji. Pojawia się więc kolejna fantastyczna okazja dla światowego kapitału zdobycia atrakcyjnego rynku. I rusza George Soros. To jeden z 10 najbogatszych ludzi na świecie, dorobił się na spekulacjach giełdowych.
Polska jest otwartym krajem, w którym znaczna część młodszej kadry przywódczej przebywała w USA na stypendiach. Jest wielu Cimoszewiczów, Kwaśniewskich, Rosatich, Balcerowiczów. Leszek Balcerowicz uzyskał tytuł MBA na Saint John’s University. Decyzja – zaczynamy w Polsce. Wielki reprezentant światowego kapitału George Soros przyjeżdża w maju ’88. Spotyka się z Rakowskim i Jaruzelskim. Natychmiast tworzy za miliony Fundację Batorego stawiając jako cele: otwarte społeczeństwo i otwarty rynek. Niedługo później NBP tworzy 9 banków komercyjnych z partyjnym kierownictwem. Zaczyna się I etap tworzenia tzw. przedsiębiorstw nomenklaturowych. Soros opracowuje program w oparciu o tzw. konsensus waszyngtoński. Zakłada on otwarcie granic, możliwość dużego importu i jak najdalej idącą prywatyzację. Bazuje na koncepcji neoliberalizmu Miltona Friedmana, absolutyzującą wolny rynek, w której państwo nie ma nic do gadania. Soros sprowadza Sachsa, który jest finansowany przez Fundację Batorego.

- Sachs spotyka się ze strategami Solidarności.

- W maju ’89 roku idzie do Geremka. Geremek przyznaje, że nie ma zielonego pojęcia o ekonomii. Jadą do Kuronia na Żoliborz. Kuroń nie zna angielskiego, więc zapraszają Liptona, który pracuje w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, a jednocześnie w redakcji „Gazety Wyborczej”. Kuroń powtarza, że wszystko na pewno wyjdzie i poleca Sachsowi opracowanie programu. Jadą do „Gazety Wyborczej”, gdzie jest komputer i do rana Lipton z Sachsem opracowują program. Biegną do Michnika, który też wyznaje, że nie ma zielonego pojęcia o ekonomii. Ale decyduje się napisać artykuł: „Wasz prezydent, nasz premier” i zobowiązać rząd do realizacji programu. Nie odkrywam niczego nowego. Wszystko jest w książce Jeffreya Sachsa: „Koniec z nędzą. Zadanie dla naszego pokolenia”. Później Sachs spotyka się z OKP w sejmie…
- …większość posłów też nie ma wiedzy ekonomicznej…

- Aleksander Małachowski przyznał później: „Byliśmy jak barany”. Powstaje pytanie: kto ma realizować tę koncepcję? Jako pierwszy brany jest pod uwagę Trzeciakowski, który odmawia. Nie zgadzają się także Józefiak i Szymański. Wtedy Stefan Bratkowski stawia moją kandydaturę. Ja jestem w Burundi, gdzie nie ma ambasady, dlatego dzwoni ambasador z Kenii, ale nie umie sprecyzować o jaką propozycję chodzi. Brakowało mi roku do zakończenia realizacji 10-letniego programu, stąd odmawiam. Wtedy Kuczyński ni stąd, ni zowąd łapie Balcerowicza. Co ciekawe, Balcerowicz robi doktorat w ’75 roku, a w ’89 nie ma jeszcze habilitacji. Kiedy pracowałem w Wydziale Zarządzania UW to nasi adiunkci musieli w ciągu pięciu lat zrobić habilitację. W przeciwnym razie byli zwalniani. Sprawa druga – Balcerowicz nie brał udziału w pracach Okrągłego Stołu. Po trzecie – nigdy w życiu niczym nie kierował. Dobór więc bardzo dyskusyjny. W tym czasie OKP tworzy komisję do stworzenia programu gospodarczego pod przewodnictwem prof. Janusza Beksiaka. I wtedy Mazowiecki stawia sprawę na ostrzu noża – albo oni, albo my. Zostaje Balcerowicz.

- Dlaczego inni nie chcieli jej realizować?

- Bo poza zdławieniem inflacji, skutkowała zniszczeniem państwowych przedsiębiorstw, likwidacją PGR-ów, masowym bezrobociem, a jednocześnie zalewem importu – importowaliśmy wówczas nawet spinki do włosów i makulaturę. Przyjeżdżam wtedy do Polski i widzę mleko francuskie na półkach. Kuzynka mówi mi, że jest propaganda, by nie kupować polskiego mleka, bo rzekomo butelki myje się proszkiem IXI. Pytam o „Mazowszankę”, którą zawsze lubiłem. Okazuje się, że nie ma. Można za to nabyć niemieckie wody mineralne. Chcę kupić krem do golenia Polleny. A trzeba pamiętać, że Szwedzi specjalnie przyjeżdżali do Polski po wódkę i polskie kosmetyki. Polleny też nie ma, jest Colgate. W końcu ekspedientka znajduje Pollenę w magazynie. Widzę, że jest trzy razy tańsza. Kobieta tłumaczy, że bardziej opłaca jej się sprzedawać droższy towar, więc polskiego nie wystawia. Krótko mówiąc, rozpoczyna się świadoma likwidacja konkurencji. Siemens kupuje polski ZWUT, który dysponuje wówczas monopolem na telefony w Związku Radzieckim. Niemcy dają pracownikom dziewięciomiesięczną odprawę. Wszyscy są zadowoleni. Po czym burzą budynek, całą aparaturę przenoszą do Niemiec i przejmują wszystkie relacje z Rosją. Likwiduje się „Kasprzaka”, produkcję układów scalonych, diod, tranzystorów, a nawet naszego wynalazku, niebieskiego lasera. Wykupuje się polskie cementownie, cukrownie, zakłady przemysłu bawełnianego, świetną wytwórnię papieru w Kwidzyniu. A my uzyskane pieniądze „przejadamy”.

- Największy skandal to jednak sprawa Narodowych Funduszy Inwestycyjnych.

- Kupiłem wtedy świadectwo NFI za 20 zł, wychodzę z banku i zatrzymuje mnie mężczyzna oferując za nie 140 zł. Okazało się, że posiadacz 35 proc. akcji miał prawo do podejmowania decyzji sprzedaży. NFI tworzyło ponad 500 najlepszych przedsiębiorstw. Wszystkie upadły albo zostały za grosze sprzedane. I potem te świadectwa były po 5 zł. Toczyły się procesy, m. in. Janusza Lewandowskiego, zakończony w zeszłym roku uniewinnieniem. Wszyscy porobili kariery, a Balcerowicz dostał Order Orła Białego i był kandydatem do Nagrody Nobla. To nie do wiary!
- Polska oddała banki, a sektor energetyczny przejmują firmy narodowe innych państw, np. szwedzki Vatenfall.

- Wcześniej TP SA przejął państwowy France Telecom. Podobnie działo się w Afryce. Wszystkie towary eksportowane z Europy albo Ameryki były bez porównania droższe. Kupiłem w Afryce volkswagena za 15 tys. dolarów, przyjechałem do Berlina, patrzę – kosztuje tylko 8 tys. Teraz także ceny artykułów przemysłowych są w Polsce dużo wyższe, zaś płace nieporównywalnie niższe. Na tym polega interes firm zagranicznych. Gdyby płace, żądaniem związków zawodowych, doprowadzono do poziomu wynagrodzeń za granicą, to koncerny przeniosłyby się do Rumunii, Bułgarii, na Białoruś, do Chin, a nawet do Afryki. Przecież Ford zlikwidował fabrykę pod Warszawą i otworzył ją w St. Petersburgu.

- Czy podobnie rekolonizowano inne kraje, które wychodziły z komunizmu?

- Tak, tę koncepcję zrealizowano w całej Europie Środkowej.

- Jak ocenia Pan aktualną sytuację Polski?

- Jest tragiczna. Suma długu państwa i długu prywatnego przekracza poziom dochodu narodowego. A dług rośnie, bo całe te 20 lat mamy ujemny bilans w handlu zagranicznym. Żyjemy wedle filozofii sformułowanej przez premiera Tuska – „tu i teraz”. Nie ma żadnego planu strategicznego.

- Czy limity emisji Co2 to pomysł na doprowadzenie do upadku polskiego przemysłu?

- Pakiet klimatyczny jest korzystny dla zachodu Europy, który kombinuje, by eksploatować kraje Europy Środkowej. To mają być neo-kolonie. Temu służy likwidacja polskich banków, ciężkiego przemysłu i handlu. To są ostatnie lata polskiego handlu. Tylko w tym roku Carrefour i Biedronka zamierzają otworzyć paręset nowych placówek.

- Czyli Polacy nie mają być właścicielami dużych firm?

- Taki jest cel. Polsce grozi poważny kryzys finansowy. Zagrożony jest system ubezpieczeń społecznych. Jak można było stworzyć OFE – kilkanaście zagranicznych firm, które biorą po 7,5 proc. prowizji? Należało powołać jedno polskie towarzystwo emerytalne, które tworzy fundusz inwestujący tylko w budowę wieżowców, duże przedsiębiorstwa i na tym zarabia. Tak jak ONZ, którego fundusz emerytalny jest właścicielem wieżowców w Nowym Jorku, których wartość idzie co roku w górę. Ale zagranicznym firmom ubezpieczeniowym dawać takie zarobki?!

- Dlaczego Niemcy zdecydowali się otworzyć swój rynek pracy?

- Jest zapotrzebowanie na konkretne zawody, m. in. informatyków, lekarzy oraz osoby do opieki nad ludźmi starszymi. Zarazem Niemcy prowadzą konsekwentną politykę. W latach 70. wyemigrowało paręset tysięcy Polaków, którzy mieli rodziny w Niemczech. Oni się zgermanizowali. Także część mieszkańców Dolnego Śląska ma już obywatelstwo niemieckie i praktycznie tylko wakacje spędza w Polsce, a pracuje w Niemczech. Zakładamy, że po 1 maja wyjedzie kolejne 400 tys. Polaków.

- Za granicą pracuje już 1,5 mln Polaków. Jakie będą konsekwencje masowej emigracji zarobkowej?

- Tragiczne. Zabraknie nam specjalistów i robotników wykwalifikowanych, a to ograniczy możliwości rozwoju. Najzdolniejsi wyjeżdżają i tylko niewielki procent z nich wróci. W tej chwili przysyłają jeszcze pieniądze do Polski, ale to się skończy, kiedy ściągną rodziny. A przecież wymieramy jako naród, bo statystyczna Polka rodzi 1,23 dziecka. W rekordowym tempie rośnie mocarstwowość i rola Niemiec, które już są 4. potęgą świata i ściągają najlepszych specjalistów, również z Polski.
Program Solidarności sformułowany na I zjeździe w Oliwie to była koncepcja samorządności – tworzenia samorządów przedsiębiorstw i samorządów zawodowych. Po ’89 roku udało się utworzyć 1500 spółek pracowniczych, które dziś świetnie prosperują. Ale na poziomie państwa projekt „S” odrzucono.
Prof. Witold Kieżun – teoretyk zarządzania, uczeń Tadeusza Kotarbińskiego, wykłada w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie; był żołnierzem AK i powstańcem warszawskim.

Link do artykułu: padre.info.pl/wywiady/item/358-polska-neo-kolonia-wywiad-z-prof-witold...

Islandia: Jak wyjść z kryzysu*

c................0 • 2013-08-13, 20:11
W przeciwieństwie do Unii Europejskiej, która ratuje upadające banki miliardami euro podatników, Islandia, wbrew interesom światowej finansjery, pozwoliła im zbankrutować, jednocześnie umarzając długi hipoteczne niemal wszystkich obywateli, z których zdjęto odpowiedzialność wobec kredytodawców. Dzięki temu gospodarka Islandii odradza się, a unijna – pogrąża się w coraz większym kryzysie.

Jak doszło do kryzysu?

Światowy kryzys z 2008 roku na Islandii rozpoczął się w momencie niewypłacalności trzech największych w kraju prywatnych banków komercyjnych, które oferowały bardzo atrakcyjne oprocentowanie depozytów, a jednocześnie uwikłały się w ryzykowne inwestycje na dużą skalę. Z jednej strony banki nie miały pieniędzy na wykupienie swoich krótkoterminowych wierzytelności, a z drugiej strony w wyniku światowego kryzysu finansowego mieszkańców Wielkiej Brytanii i Holandii, którzy w tych bankach trzymali swoje oszczędności, rozpoczęli masową wypłatę depozytów. Tuż przed kryzysem zagraniczne zadłużenie islandzkich banków Kaupthing Bank, Glitnir Bank i Landsbanki wynosiło ponad 85 mld USD, podczas gdy PKB Islandii sięgał w tym czasie około 12 mld USD. Kryzys bankowy wywołał kryzys gospodarczy. Bezrobocie na Islandii w krótkim czasie zwiększyło się trzykrotnie do 9,3 proc., a w latach 2009-10 PKB spadł o prawie 11 procent. Gw🤬townie zaczęło rosnąć zadłużenie publiczne (do niemal 100 proc. PKB), a inflacja podczas kryzysu wyniosła niemal 20 procent.

Jednak w przeciwieństwie do Unii Europejskiej Islandia szybko podniosła się z kryzysu. Obecnie bezrobocie na Islandii wynosi około 6 proc. i nadal spada, wzrost gospodarczy w 2011 roku wyniósł 3,1 proc., na 2012 rok oszacowano go na poziomie 2,8 proc., a w 2013 roku kraj powróci do nadwyżki budżetowej. Wskaźniki te są nieosiągalne dla krajów Unii Europejskiej, gdzie bezrobocie jest niemal dwa razy wyższe, a powszechnie występującym zjawiskiem jest spadek PKB i znaczny deficyt budżetowy. W krajach strefy euro spadek gospodarczy w 2012 roku ma wynieść 0,3 proc., a bezrobocie w połowie tego roku sięgnęło 11,3 proc. Inflacja na Islandii została zmniejszona do 4,2 proc. w 2011 roku, a w 2013 roku ma wynieść 3,9 proc.

Jak zwalczano kryzys?

Jak to możliwe, skoro w wyniku kryzysu Islandia znalazła się w znacznie gorszej sytuacji niż reszta Europy? Otóż władze wyspiarskiego kraju całkowicie inaczej podeszły do kwestii zwalczania kryzysu. Przede wszystkim nie ratowano banków, co zrobiła i robi nadal Unia Europejska, bo i tak Islandia nie miała na to tak wielkich pieniędzy, lecz pozwolono im upaść, a Islandzki Urząd Nadzoru Finansowego przejął krajowe operacje wszystkich trzech banków, które objął w zarząd komisaryczny. – Mieliśmy rację, nie pomagając bankom, gdyż ich długi były niemal dziesięciokrotnie większe od naszego PKB. Nabywcy obligacji banków nie powinni liczyć, że rząd im pomoże w kłopotach – mówił Mar Gudmundsson, prezes islandzkiego banku centralnego. Ponadto zamiast użyć stymulacji, obcięto wydatki publiczne i zastosowano środki oszczędnościowe, które były bolesne, ale szybko przyniosły dobre rezultaty. Poza tym zapewniono depozytariuszom zwrot ich bankowych depozytów, a mającym problemy finansowe zadłużonym gospodarstwom domowym i przedsiębiorcom dano ulgi w spłacie zaciągniętych zobowiązań, co uchroniło je od bankructwa. Darowano długi jednej czwartej populacji o wartości 13 proc. PKB kraju. Islandia miała też pewną przewagę nad krajami unijnymi już w momencie rozpoczęcia się kryzysu w roku 2008. Po pierwsze, kraj był w stosunkowo niewielkim stopniu zadłużony (28,5 proc. PKB), posiadając coroczne nadwyżki budżetowe. Po drugie, kurs korony był niekontrolowany przez urzędników, co spowodowało 30-50-procentową dewaluację, która z jednej strony uderzyła w Islandczyków (nastąpił spadek płac o około 50 proc.), ale z drugiej – pozwoliła utrzymać ważne rynki eksportowe.

Rządy Wielkiej Brytanii i Holandii same zrekompensowały straty swoim obywatelom i domagały się oddania pieniędzy przez Islandię. Althing, parlament Islandii, przygotował, co prawda, ustawę, na mocy której Brytyjczykom i Holendrom miało zostać przekazane prawie 6 mld USD w ramach kompensaty za utracone depozyty po upadku islandzkiego banku Icesave (oddział Landsbanki), jednak Olaf Ragnar Grimsson, prezydent Islandii, ją zawetował. Petycję do prezydenta, by zawetował ustawę, podpisało aż 56 tys. Islandczyków (prawie jedna piąta populacji wyspy). Zdecydowano, że ostatecznie decyzję o oddaniu pieniędzy podejmą Islandczycy w referendum. W marcu 2010 roku ponad 90 proc. głosujących obywateli Islandii odrzuciło propozycję spłacenia przez władze blisko 300 tys. holenderskich i brytyjskich klientów Landsbanki. W kwietniu 2011 roku na Islandii odbyło się drugie referendum, w którym 58 proc. głosujących opowiedziało się przeciwko spłacie w ciągu 30 lat 4 mld euro długu wobec Wielkiej Brytanii i Holandii.

Islandia zabezpiecza się też na przyszłość. Na początku sierpnia br. mniejszościowy partner koalicyjnego rządu przedstawił parlamentowi propozycję, według której banki nie mogłyby wykorzystywać gwarantowanych przez państwo depozytów do finansowania ryzykownych inwestycji, co oznaczałoby rozdzielenie bankowości inwestycyjnej od bankowości depozytowej. Zdaniem Alfheidur Ingadottir, przedstawiającej propozycję parlamentarzystki, jest to najlepszy sposób na powstrzymanie banków przed tworzeniem baniek aktywów. – Teraz bankowość inwestycyjna stanowi mniej niż 5 proc. operacji banków, których depozyty są gwarantowane przez państwo. Przed kryzysem wskaźnik ten w największym islandzkim pożyczkodawcy wynosił aż 33 proc. – powiedział Dawid Stefansson, ekonomista islandzkiego Arion Bank.

Politycy pod sąd

Jednak kryzys finansowy i gospodarczy na Islandii miał też inne dalekosiężne skutki. W wyniku protestów w styczniu 2009 roku centroprawicowy rząd premiera Geira Haarde’a podał się do dymisji. Z kolei w wyborach samorządowych w Reykiawiku jako wyraz protestu przeciwko politycznemu establishmentowi w maju 2010 roku aż 34,7 proc. głosów uzyskała nowo założona Partia Komików. Ponadto doprowadzono do powołania Zgromadzenia Narodowego w celu spisania nowej konstytucji.

Jednocześnie ponad 200 Islandczyków, w tym były premier i dyrektorzy wykonawczy upadłych banków, usłyszało zarzuty kryminalne dotyczące ich działalności. Decyzję o postawieniu tych osób przed sądem podjął Althing. We wrześniu 2010 roku były premier Haarde został postawiony przed sądem za to, że wpędził kraj w poważny kryzys gospodarczy. Według parlamentarzystów Haarde w okresie od lutego do października 2008 roku nie podjął żadnych działań, które mogłyby zapobiec rozwojowi kryzysu na Islandii. – To incydent bez precedensu. Przez ostatnie dwa lata banki upadały, a gospodarki miały problemy. Oczywiście, w przeszłości głowy państw były oskarżane za zbrodnie wojenne, jak Slobodan Milosevic czy Charles Taylor, ale jeszcze nigdy nie były sądzone za nieudolność ekonomiczną – skomentował w 2010 roku Gudni Th. Johannesson, historyk z Akademii w Reykiawiku. W kwietniu 2012 roku specjalny trybunał do rozpatrywania odpowiedzialności polityków orzekł, że Haarde jest winny jednego z czterech stawianych mu zarzutów dotyczących przyczynienia się do krachu krajowego systemu bankowego w 2008 roku, ale nie zostanie za to ukarany. Trybunał obciążył go winą za to, że w obliczu zbliżającego się kryzysu nie zwoływał poświęconych tej sprawie posiedzeń rządu. – Miałem przekonanie, że Islandia może stać się międzynarodowym centrum finansowym, takim jak Luksemburg czy Nowy Jork – bronił się Haarde. – Nikt nie przewidział, że może nastąpić finansowa zapaść – dodał.

Unia Europejska remedium na kryzys?

Pod koniec 2011 roku islandzki rząd rozważał zamianę korony na euro, ale w związku z problemami UE, w kraju nasilały się wątpliwości, czy to rozwiązanie byłoby rzeczywiście najlepsze. Dlatego islandzcy ekonomiści proponują w zamian zastąpienie korony stabilnym dolarem kanadyjskim. Zdaniem socjaldemokratycznej premier Johanny Sigurdardottir, utrzymanie korony jest niemożliwe, a obecna „sytuacja nie może zostać niezmieniona”. W sierpniu 2012 roku premier Siguardardottir przyznała, że kraj stoi w obliczu wyboru między kanadyjskim dolarem a euro. – Wybór jest między zrzeczeniem się suwerenności Islandii w polityce monetarnej przez jednostronne przyjęcie waluty innego kraju lub staniem się członkiem Unii Europejskiej – uważała szefowa rządu. A o przystąpieniu Islandii do UE mówiło się od dawna, co miało dać stabilizację makroekonomiczną. Już w lipcu 2009 roku islandzki parlament przegłosował rozpoczęcie rozmów dotyczących przystąpienia do Unii Europejskiej. Kilka dni później Ossur Skarphedinsson, minister spraw zagranicznych Islandii, złożył formalny wniosek o przyjęcie Islandii do Unii, mimo że w tym czasie aż 48,5 proc. Islandczyków było przeciwnych anszlusowi, a tylko 34,7 proc. opowiadało się za członkowstwem. Później uniosceptycyzm Islandczyków tylko wzrastał. Kiedy w czerwcu 2010 roku ministrowie spraw zagranicznych państw UE zgodzili się na otwarcie negocjacji akcesyjnych z Islandią, 57 proc. mieszkańców Islandii opowiadało się za wycofaniem przez ich kraj wniosku akcesyjnego. W lipcu 2010 roku rozpoczęły się formalne rozmowy Islandii w sprawie przystąpienia wyspy do Unii Europejskiej, a w czerwcu 2011 roku Islandia rozpoczęła negocjacje przedakcesyjne.

Mimo to sprawa członkostwa Islandii w Eurokołchozie nie jest jeszcze przesądzona. Kraj może wycofać wniosek o członkostwo. W maju 2012 roku aż 63,9 islandzkich przedsiębiorców opowiedziało się przeciwko członkostwu w UE.

Dlaczego nie chcą Unii

Zdaniem Hjörtura J. Guðmundssona, dyrektora islandzkiego wolnorynkowego think tanku Civis, jest wiele powodów, dla których Islandczycy nie chcą wchodzić do Unii Europejskiej. Przede wszystkim nie chcą tracić niezależności i niepodległości. Wśród powodów Guðmundsson upatruje też kwestię połowów ryb i swobodnego dostępu do wód terytorialnych, gdyż po wejściu do Unii obowiązywałby ich traktat lizboński, a to oznaczałoby utratę kontroli nad polityką dotyczącą połowów. Po przystąpieniu do UE Islandia musiałaby nie tylko dzielić się swoimi łowiskami, lecz także dostosowywać się do unijnych limitów połowowych, jak również przekazać Brukseli kompetencje dotyczące rolnictwa.

Do tego dochodzą kwestie czysto finansowe. Islandczycy uważają, że 990 mln koron (ponad 8,1 mln USD), które mają pójść na przygotowania do członkostwa, mogłoby zostać wydane na pilniejsze potrzeby. Co ciekawe, w 2010 roku Islandia odrzuciła propozycję otrzymania od Unii Europejskiej 30 mln euro w obawie przed tym, że pieniądze zostaną przeznaczone na unijną propagandę. Umiejętność tak trzeźwej oceny sytuacji, której niestety brakuje polskim oficjelom, może dawać nadzieję na rezygnację islandzkich polityków z ubiegania się o przyłączenie do Eurokołchozu już w przyszłym roku.
Gospodarka socjalistyczna, czyli katastrofa narodowa
2 LIPCA 1947 * Sejm, wybrany w sfałszowanych wyborach, przyjął Plan Trzyletni * Komuniści przystąpili do likwidacji własności prywatnej * Zaczęła się przebudowa polski według sowieckich wzorów.



Gospodarka w okresie tzw. Polski Ludowej to wielka czarna dziura. W dziejach Polski, od X wieku poczynając, niewiele dotknęło nas klęsk równie głębokich i dotkliwych jak ekonomia w wykonaniu komunistów.
Jej konsekwencją jest olbrzymie zapóźnienie cywilizacyjne naszego kraju i ubóstwo Polaków na tle wielu nacji europejskich. Przez co najmniej długie dziesięciolecia będziemy ponosić skutki rządów władców PRL, a najpewniej przez stulecia, jak niegdyś po potopie szwedzkim.
Przed II wojną światową i jeszcze dobrych kilka lat po jej zakończeniu Polska była państwem porównywalnym z Grecją, Portugalią, Hiszpanią, Włochami, a nawet Finlandią i Japonią. W ciągu kilku dekad, gdy byliśmy podporządkowani woli Kremla i zmuszeni budować gospodarkę na wzór i potrzeby imperium sowieckiego, Zachód uciekł nam bardzo daleko. W 1989 r. Finlandia miała produkt krajowy brutto na jednego mieszkańca 12-krotnie wyższy niż Polska, Włochy 8-krotnie, a Hiszpania 6-krotnie.

Wnosząc po przedsiębiorczości naszych rodaków można za pewnik uznać, że gdyby nie gospodarka komunistyczna, to tzw. przeciętny Polak byłby dziś równie bogaty jak Francuz, Brytyjczyk czy Niemiec. I nikt nie mamiłby nas opowiadaniem, że za Gierka czy Jaruzelskiego było świetnie.
Obecne problemy, bezrobocie czy fakt, że kilka milionów Polaków żyje poniżej minimum egzystencji, jest w dużym stopniu wynikiem tego, iż przez blisko pół wieku kilkadziesiąt milionów osób żyło pod rządami skrajnie patologicznej gospodarki, a ich praca była marnotrawiona.

Nie ma sensu porównywać polityki gospodarczej II i III Rzeczypospolitej z PRL. W gospodarce rynkowej celem polityki jest tworzenie jak najlepszych warunków dla aktywności gospodarczej jednostek. W tzw. Polsce Ludowej władze chciały zarządzać nie tylko całym systemem ekonomicznym, lecz też świadomością obywateli. Konsekwencje tej polityki ponosić będą Polacy przez kilka pokoleń.

Cechą gospodarki komunistycznej było planowanie i kierowanie nią przez rząd, który dążył do upaństwowienia wszystkiego. W 1960 r. w sektorze państwowym pracowało 6 proc. czynnych zawodowo Amerykanów, 10 proc. Niemców i blisko 90 proc. Polaków. A i ci, którzy nie pracowali w zakładach zarządzanych przez państwo, byli i tak poddani ścisłej kontroli. Nawet rolnicy indywidualni nie byli niezależnymi wytwórcami, bo musieli się liczyć z państwowymi cenami skupu. Inicjatywy ludzi były albo ignorowane, albo karane przez rządzących, co skutkowało biernością ekonomiczną Polaków. Kapitalnie scharakteryzował to zjawisko Stefan Kisielewski, mówiąc, że "w socjalizmie państwo zajmuje się wszystkim, więc obywatele starają się nie przeszkadzać i nie robią nic".
Sztuczny świat

Gospodarka PRL opierała się na parametrach odgórnie ustalanych przez władze. Dotyczyło to większości cen, płac, kursów walutowych i wielu innych rzeczy. W konsekwencji wytworzył się sztuczny świat gospodarczy. Przedsiębiorstwa państwowe nie musiały się liczyć z regułami rządzącymi wolnym rynkiem. Jak popadały w kłopoty, mogły liczyć na pomoc z budżetu. Handel zagraniczny był czystą patologią. Ceny i koszty były manipulowane kursami walutowymi oraz pozwoleniami wywozu i przywozu.

Dla władzy ważne były pryncypia ustrojowe, a nie realna gospodarka. Polacy co kilka lub kilkanaście lat na ulicach wyrażali swój stosunek do władzy i efektów prowadzonej przez nią polityki. Ta z buntującymi krwawo się rozprawiała. Podstaw chorego systemu nie ruszano, co najwyżej wymieniano partyjną ekipę.
Pisząc o gospodarce, nie sposób nie podawać liczb. Warto jednak pamiętać, że władze komunistyczne przejęły nie tylko całą gospodarkę, ale też kontrolowały informację. Dane statystyczne były instrumentem sprawowania rządów. Krótko mówiąc, komuniści manipulowali danymi, dlatego trzeba pamiętać, że wyniki gospodarcze PRL nie dają się bezpośrednio porównać z rezultatami krajów o gospodarce rynkowej. Przypomnijmy, że głównym celem było wykonanie planu, dlatego od szczebla najwyższego po najwyższy fałszowano rzeczywistość, np. do produkcji zaliczano niemal wszystko, niezależnie czy było dobrym towarem, czy bublem. Sami komuniści w listopadzie 1987 r. przyznali, że "w konsekwencji niskiej jakości produkcji tracimy 40 proc. dochodu narodowego". Wszechobecność planowania świetnie oddaje znane powiedzenie, że "istnieją trzy kategorie ontologiczne: byt, niebyt i planowanie". Plany zresztą nigdy, poza Trzyletnim, nie były realizowane.

Chociaż PRL była państwem opresyjnym, to jednak wszechobecny chaos powodował, że i stopień kontroli nad gospodarką kulał. W każdym państwie totalitarnym, w którym gospodarka jest centralnie sterowana, system kontroli zależy przede wszystkim od uczciwości aparatu biurokratycznego oraz od siły przymusu. Oba te czynniki wykluczają się jednak nawzajem. Im większy monopol władzy i jej przymus, tym bardziej skorumpowany jest aparat wykonawczy. A próby reformy przez łagodzenie przymusu kończyły się rozkładem machiny biurokratycznej.
Fałszerstwo od PKWN

Komuniści od początku oszukiwali. W manifeście PKWN zapewniali, że własność prywatna będzie chroniona. Jednocześnie PKWN, w którym władzę realną sprawowali komuniści namaszczeni przez Stalina, utrzymał w mocy zarządzenie niemieckich władz okupacyjnych o obowiązkowych dostawach zboża, ziemniaków czy mięsa na potrzeby armii i miast. Nowa władza wycofując z obiegu marki niemieckie, wymianę tak przeprowadziła, że przejęła ok. 90 proc. wartości pieniądza. Potem - w styczniu 1945 r. - zamieniając okupacyjne złotówki na nowe złote, zabieg powtórzyła. Zubożałe w czasie okupacji społeczeństwo ogołocone zostało z resztek oszczędności.

Do dziś panuje niemal powszechne przekonanie, że zasługą nowej władzy było przeprowadzenie reformy rolnej, polegającej na przymusowej i nieodpłatnej parcelacji majątków powyżej 100 ha powierzchni ogólnej lub 50 ha użytków rolnych. Warto jednak przypomnieć, że podobne plany miała w czasie wojny PPS czy Rada Jedności Narodowej, czyli podziemny parlament Polskiego Państwa Podziemnego. Komuniści za reformę rolną kazali chłopom słono zapłacić, ponieważ za uzyskaną ziemię musieli państwu oddać równowartość jednorocznych zbiorów, przy czym należność rozłożono na 10-20 rat rocznych. W ten sposób, wywłaszczając niemal bez odszkodowania i żądając zapłaty za ziemię od chłopów, stworzyli sobie nadzwyczajne źródło dochodów.

Ponadto, w wyniku reformy rolnej zlikwidowano ziemiaństwo, co skutkowało upadkiem kultury rolnej oraz życia kulturalnego na wsi. Celem nowej władzy było zlikwidowanie dworów jako ośrodków życia wiejskiego.
Sami chłopi niewiele na reformie skorzystali, bo średni nadział ziemi wyniósł około 3 ha. Przeciętna zaś wielkość gospodarstwa w Polsce wzrosła z 5 ha w 1938 r. do 5,3 ha w 1950 r. Dodajmy, że do 1948 r. polscy komuniści utrzymywali, że nie zamierzają wprowadzać kolektywizacji, nie używali frazeologii kułackiej, a nawet surowo karali za używanie słowa "kołchoz" w odniesieniu do swoich planów. Złudzenia utrzymywano do 1948 r., gdy Komintern nakazał przyśpieszenie kolektywizacji.
Przegniłe fundamenty

U źródeł polityki gospodarczej PRL stały trzy główne grzechy pierworodne: bezprawie, doktrynerstwo oraz zależność od ZSRR. Ten ostatni czynnik był kluczowy, ponieważ rządzący musieli (i chcieli) robić to, co kazali im przywódcy imperium sowieckiego. Było tak, jak powiedział Stalin: "Kto okupuje terytorium, ten narzuca swój ustrój społeczny".

2 lipca 1947 r. Sejmu uchwalił Plan Trzyletni: na lata 1947-1949. W ostatnim roku planu miano przekroczyć produkcję przemysłową, rolną i dochód narodowy z 1938 r. Plan był dziełem ekonomistów z Centralnego Urzędu Planowania, na którego czele stanął Czesław Bobrowski. Szybko jednak został zmieniony, bo minister przemysłu i handlu Hilary Minc nie krył, że "najwyższą, a zarazem jedyną skuteczną formą uspołecznienia środków produkcji jest upaństwowienie". I komuniści, zgodnie ze swoją totalitarną logiką, zmierzali do likwidacji sektora prywatnego i opanowania spółdzielczości przez administrację państwową. W życie wcielali plan Minca znany jako "bitwa o handel i spółdzielczość". W praktyce brutalnie niszczyli prywatny handel, rzemiosło oraz likwidowali niezależność spółdzielni. Rozwiązali wszelkie instytucje naukowe zajmujące się badaniem gospodarki, a wybitnych ekonomistów niekomunistycznych usunięto z uczelni. Utajniono wszystkie dane ekonomiczne, a nawet zawieszono wydawanie rocznika statystycznego.
Pod koniec Planu Trzyletniego gospodarka była, nie licząc rolnictwa, państwowym monolitem, sterowanym przez armię partyjnych biurokratów. Plan został wykonany w 2 lata i 9 miesięcy. Było to wynikiem przede wszystkim tego, że kraj był potwornie zniszczony przez wojnę. Wydajność pracy była jednak bardzo niska, mimo współzawodnictwa pracy, które zaczęło się w 1947 r.

Na polecenie Kremla rządzący musieli nie tylko odrzucić Plan Marshalla, który pozwolił odbudować zniszczone przez wojnę gospodarki Europy Zachodniej, lecz też odizolować się od rynków kapitalistycznych, co miało katastrofalne skutki dla rozwoju.
Po Planie Trzyletnim był Plan Sześcioletni, a potem tzw. pięciolatki. Istota systemu pozostawała bez zmian. Szefowie zakładów nie musieli martwić się o zbyt, a jedynie o zaopatrzenie. W efekcie rosły zapasy. Na koszty produkcji w praktyce nie zwracano uwagi. W związku z dogmatem o pełnym zatrudnieniu formalnie nie było bezrobocia. Musiano stawiać na przemysł ciężki i zbrojeniowy, bo tego wymagał Kreml. Nagminne fałszowano wyniki, np. oficjalnie produkcja przemysłowa w latach 1949-1960 wzrosła o 352 proc., ale faktycznie, według cen zachodnich, o około 153 proc.
Przecz cały okres PRL na przeszkodzie rozwoju gospodarczego stała absurdalna doktryna, która skutkowała szeregiem patologii, począwszy od bałaganu, lichej technologii, rozdętej biurokracji po skrajną nieefek- tywność. Koszt wybudowania w PRL kopalni czy walcowni był o przeszło 50-100 proc. wyższy niż w krajach zachodnich. Czas budowy był dwukrotnie dłuższy.

Biurokratyczny system planowania i zarządzania hamował postęp, ponieważ przedsiębiorstwa oceniano według rozmiarów produkcji, a nie zysków. Zresztą jeszcze pod koniec lat 50. aż 36 proc. dyrektorów przedsiębiorstw miało tylko wykształcenie podstawowe, a 16 proc. - wyższe.
W latach 1945-1989 kładziono nacisk na uprzemysłowienie, które było celem samym w sobie. Społeczeństwo ponosiło wielkie koszty tego, że przemysł był mało konkurencyjny, w dodatku degradował środowisko naturalne. W mieszkaniu zbudowanym w latach 70. znajdowało się średnio 8 kg benzenu, groźnej trucizny, gdy normy międzynarodowe dopuszczały do 6 dag. Węgiel był głównym towarem eksportowym Polski, ale duża jego część szła do ZSRR po zaniżonych cenach.
Niemal wszystko działało źle, np. wyłączenia prądu stawały się wielką plagą, powodując ogromne straty. Nie mogłoby być inaczej, skoro wszystko było w ręku państwa. Dotyczy to także polityki rolnej. Komunistom nie udało się skolektywizować rolnictwa, jak miało to miejsce w ZSRR, NRD czy Czechosłowacji. W czasach gomułkowskich sektor "uspołeczniony" zajmował 13 proc. gruntów, ale otrzymywał niemal 70 proc. nakładów na rolnictwo. W 1974 r. po raz pierwszy w historii Polska stała się importerem żywności netto.
Szaleństwa Gierka

Do dziś chwalona jest ekipa Gierka i on sam. Ale na gospodarce się nie znał i wykazywał niezwykłą wiarę w rzeczywistość kreowaną własnymi słowami, o czym można dowiedzieć się z lektury stenogramów tzw. komisji Grabskiego, oceniającej odpowiedzialność ekipy gierkowskiej. Owszem, w latach 70. miał miejsce skok inwestycyjny, ale jego podstawą były kredyty zagraniczne. Już w połowie tamtej dekady zaczęły ujawniać się efekty szaleńczej polityki gospodarczej: wolno rosnąca wydajność pracy przy szybkim wzroście płac musiała doprowadzić do braku równowagi. Cały czas gospodarka była bardzo energo- i materiało-chłonna. Fatalna polityka ekonomiczna Gierka i jego drużyny przyczyniła się do załamania gospodarki i wybuchu wielkiego buntu społecznego w lecie 1980 r. Kolejna ekipa, z gen. Wojciechem Jaruzelskim na czele, najpierw nie miała żadnego pomysłu, a potem czołowi działacze PZPR myśleli głównie o tym, jak zarobić na upadku komunizmu.

* Hilary Minc (1905-1974).
Nazywany był dyktatorem gospodarczym w okresie stalinowskim. Od 1945 r.stał na czele resortu przemysłu, a od 1949 r. został również wicepremierem odpowiedzialnym za sprawy gospodarcze. Był zagorzałym i bezwzględnym stalinowcem, a jego celem było przekształcenie Polski na wzór sowiecki. Dążył do całkowitej likwidacji własności prywatnej, czemu miała służyć m.in. ,,bitwa o handel".
* Eugeniusz Szyr (1915-2000)
W Ministerstwie Przemysłu i Handlu był zastępcą Minca. Potem stanął na czele Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego, a następnie od 1956 r. do 1981 r. - z niewielką przerwą - był ministrem budownictwa oraz gospodarki materiałowej. W latach 1956-1972 zajmował też stanowisko wicepre- miera, stojąc również na czele Komitetu Nauki i Techniki, choć miał tylko średnie wykształcenie. Był teściem Marcina Święcickiego, dziś posła PO.
* Czesław Bobrowski (1904 -1996).
Mając 16 lat, zgłosił się do wojska na ochotnika w czasie wojny polsko-bolszewickiej (był starszym strzelcem). Ukończył prawo na UW i w okresie międzywojennym pracował m.in. w kilku ministerstwach, ciesząc się opinią człowieka bardzo zdolnego. W czasie II wojny światowej walczył we Francji. W 1945 r. wrócił do Polski i został szefem Centralnego Urzędu Planowania. Po kłótniach z Mincem został odsunięty. Po 1956 r. kilka razy doradzał kolejnym ekipom PRL-owskim.
* Edward Gierek (1913-2001).
I sekretarzem PZPR był w latach 1970-1980. Do dziś u części Polaków cieszy się popularnością i uznaniem, a przez kierownictwo SLD jest przedstawiany jako wzór patrioty i działacza gospodarczego. Historycy podkreślają natomiast, że uzależnił Polskę od ZSRR bardziej niż Gomułka, a nawet Jaruzelski. Ekonomiści przypominają, że prowadzona przez niego polityka gospodarcza doprowadziła do katastrofy.

źródło: dziennikpolski24.pl

Tomasz Lis apeluje do nas

Vof2013-06-22, 8:17
Lis: "Premier MUSI ZARABIAĆ 50 TYSIĘCY! Zarabia mniej niż reporter "Faktów"!



Sprawozdania partii politycznych z wydawania pieniędzy z budżetu państwa wywołały ogromne emocje. Także to, że premier ubiera się na oficjalne wizyty z pieniędzy partyjnych. Tomasz Lis uważa, że dyskusji wokół tematu nie byłoby, gdyby Donald Tusk po prostu więcej zarabiał. Porównuje jego pensję do tego, co dostają reporterzy serwisów informacyjnych TVN-u i Polsatu, ok. 19 tysięcy miesięcznie.

Nie bądźmy dziadowskim krajem. Jeżeli pensja premiera jest poniżej pieniędzy dobrego reportera "Faktów" czy "Wydarzeń", to jest to kuriozum. Premier musi zarabiać 40-50 tys. złotych. I nie będziemy mieli takich śmiesznych dyskusji – powiedział na antenie TOK FM. Mam nadzieję, że finałem całej dyskusji o finansach partii nie będzie jeszcze większe dziadostwo w polskiej polityce. Rozmawiałem w tym tygodniu z kilkoma politykami i mówili, bez pretensji, o realnym dziadostwie i biedzie. Ogromna większość parlamentarzystów nie korzysta z garniturów Kenzo. Mają tylko jeden garnitur na kadencję i dwa krawaty. Na eksperta, który pomógłby pracować nad ustawą, to pieniędzy nie ma już w ogóle.

Lisowi wtóruje Janusz Palikot, który twierdzi, że jest zażenowany tą dyskusją i tym, że premier musi kombinować, by pozwolić sobie na reprezentacyjny strój:

Premier w Polsce powinien dziś zarabiać w granicach 50 tys. zł. To europejski standard, który pozwala mu kupić garnitur, cygaro i wino. My się wstydzimy, jak nas pytają o te garnitury. Bo to obciach, że premier musi kombinować, skąd wziąć na garnitur. To wstyd. Kto do tego doprowadził? Tusk z Kaczyńskim. Bo decydowali, nie kupimy samolotu dla VIP-ów, bo będzie to uznane za arogancję i "Super Express" o tym napisze; nie podnosimy pensji najważniejszym osobom w państwie, bo co ludzie powiedzą.

źródłó:pudelek.pl

Jak zarobić 60 tys. dziennie ?

Vof2013-06-20, 22:35
Absurdów ciąg dalszy



Kolejny skandal wyszedł na jaw. Podczas przygotowań do Euro 2012 polscy urzędnicy stworzyli całkiem nowy organ, tzw. „inżynierów kontraktu“, którzy kosztowali Polaków prawie 1,5 mld złotych!

Szokującą informację przedstawiono w Telewizji Republika w programie Zadanie Specjalne. Podczas przygotowań do Mistrzostw Europy państwo polskie zatrudniło specjalne firmy nadzorujące budowę dróg. Firmy te miały praktycznie taki sam zakres obowiązków co GDDKiA, lecz nie przeszkodziło to rządzącym słono zapłacić za usługi de facto zbędnych tutaj inżynierów kontraktu, którzy za dzień pracy inkasowali bagatela 60 tys. złotych! Zgodnie z wyliczeniami dziennikarzy z TV Republika, podczas budowy węzła Sośnica trwającej ok. 1,5 roku jeden z inżynierów zarobił aż 34 mln 692 tys. złotych. Łączna długość tego węzła wynosi całe 2,17 km… Skala marnotrawstwa i bezczelności biurokratów przerasta najśmielsze oczekiwania, co więcej nikt nie ponosi za to odpowiedzialności. Nikt za wyjątkiem polskiego podatnika.
Chińskie ciężarówki wjadą do Europy? Możliwy korytarz przez Polskę.



Bruksela chce poprowadzić transkontynentalną autostradę z Chin do Wielkiej Brytanii z pominięciem Polski. Czy powinniśmy walczyć o tranzyt chińskich tirów, czy bronić polskiego rynku transportowego, który generuje 10 proc. naszego PKB?
21 ministrów i przedstawicieli europejskich rządów w Jordanii rozmawiało na konferencji IRU (International Road Transport Union ) poświęconej rewitalizacji Jedwabnego Szlaku. To najstarsza międzynarodowa droga handlowa licząca 12 tys. km. Prowadzi przez Chiny, Azję Środkową i Europę.

Jak relacjonuje DGP, tematem konferencji była nowa koncepcja trasy, która wbrew pierwotnym planom omija Polską autostradę A2, a prowadzi przez Turcję.

Do tego Bruksela planuje otworzyć europejski rynek dla milionów chińskich ciężarówek, z którymi nasi przewoźnicy nie mają szans konkurować. Bramy do Europy miałyby się otworzyć w 2015 roku.

Czy powinniśmy lobbować by trasa przechodziła przez Polskę tak, aby chińscy kierowcy zostawiali u nas pieniądze? Czy może powinniśmy bronić europejskiego rynku transportowego, którego Polska jest prymusem?

4 mln chińskich ciężarówek już grzeje silniki?

Według DGP Chińczycy zapowiedzieli, że w pierwszym rzucie wyślą do Europy flotę 4 mln ciężarówek. Tymczasem Polscy przewoźnicy posiadają flotę 150 tys. pojazdów. Jak podaje gazeta, przewoźnicy boją się dumpingu cenowego.

- Wyobraźmy sobie sytuację, w której chiński TIR przewozi towary z Pekinu do Europy. Taka ciężarówka wraca pusta, dlatego Chińczycy będą walczyli o możliwość przewozu towarów po Europie - mówi Adrian Furgalski, członek Zarządu Zespołu Doradców Gospodarczych TOR.

Gra toczy się o dużą stawkę, bo jak wylicza GITD w 2011 r. polscy przewoźnicy mieli ponad 20 proc. udziałów w unijnym rynku usług o charakterze tranzytowym, ponad dwukrotnie więcej niż zajmujący drugie miejsce w tym rankingu przewoźnicy z Czech. Specjalnością naszych firm jest od wielu lat transport międzynarodowy. Polacy dystansują rywali z innych państw Unii w przewozach na dalekich trasach, czyli od 1 tys. km w górę. Tutaj ostro konkurujemy z Litwinami i Rosjanami.

Co roku na polskich przewoźników przypada w UE około 20 proc. przewozów międzynarodowych, czyli transportu towarów, które zostały załadowane lub rozładowane w naszym kraju.

- Takie rozwiązania uderzyłyby w Polskę. Jako członek UE nie powinniśmy podejmować działań, w wyniku których ucierpi nasz sektor transportowy - mówi Adrian Furgalski.

A może rozwój infrastruktury?

Z drugiej strony DGP wylicza, że zyskałby na tym budżet państwa. Chodzi o wpływy z opłat drogowych, hoteli, budowę stacji benzynowych, a nasi kierowcy chętnie jeździliby na Wschód, gdzie kierowcy z Europy Zachodniej boją się jeździć.

- To wszystko wymaga dokładnego policzenia. Ale jeśli słyszymy o flocie 4 mln pojazdów, to mówimy o podboju naszego rynku - uważa Adrian Furgalski.

- To mogą być większe koszty dla gospodarki, niż zyski wynikające z tego, że kierowcy zjedzą przy trasie schabowego z ryżem - dodaje.

Mówimy o ryzyku upadłości polskich firm i rosnącym bezrobociu, bo kierowca to taki zawód, z którego trudno się przekwalifikować. W tej chwili branża transportowa generuje ok. 10 proc. polskiego PKB. Wystarczy, że odejmiemy jeden punkt procentowy, a tracimy 15 mld zł - mówi ekspert.

Jedwabny szlak jak niekończąca się opowieść

O projekcie lądowego mostu Azja - Europa mówi się od kilkunastu lat, a pierwsze przymiarki do jego odtworzenia pojawiały się już w latach 50.

Zwolennicy zwracają uwagę na to, że regularna trasa z Chin do Europy skróciłaby czas transportu towarów nawet o 2 tygodnie w porównaniu do drogi morskiej. Oprócz tego dochodzi większe ryzyko wypadku czy kradzieży ładunku podczas podróży przez azjatyckie pustkowia. Na terenach Kazachstanu, Uzbekistanu, czy Turkmenistanu brakuje również odpowiedniej infrastruktury i stacji serwisowych.

Wariant lądowy jest jednak bardziej kosztowny. Choć jak zaznacza IRU, koszty zmniejszyłyby się o kilkanaście procent, gdyby wprowadzić zmiany proponowane przez organizację. Na przykład? Żeby karawany ciężarówek nie traciły czasu na kilkunastu posterunkach granicznych, delegaci chcieliby zapewnić odpowiedni przepływ informacji między służbami państw tranzytowych.

Na co idą nasze podatki?

Vof2013-06-15, 17:40
Wydatki naszych "elit":



Drogie cygara, styliści, sklepy z ubraniami renomowanych projektantów, a także wynajem boiska do „haratania w gałę” oraz... nocny klub – na to idą setki tysięcy złotych z partyjnej kasy.

Z analizy wydatków Platformy Obywatelskiej przygotowanej przez „Newsweek” wynika, że w ciągu zaledwie trzech ostatnich lat partia Donalda Tuska dokonała kilkudziesięciu przelewów na konto spółki reprezentującej takie marki jak: Ermenegildo Zegna, Emporio Armani, Hugo Boss, Kenzo Burberry, Church’s czy J.M. Weston. W sumie w ciągu trzech lat Platforma Obywatelska na ubrania od znanych projektantów wydała niemal ćwierć miliona złotych.

Same ubrania jednak politykom PO nie wystarczyły, wiadomo przecież, że „nie szata zdobi człowieka”. Zatem aby wyglądać modnie i elegancko partia korzystała z usług kilku znanych stylistów. Rachunki za usługi specjalistów wizerunku i ubioru opiewają na sumy od kilkunastu do kilkudziesięciu złotych.

Ponadto niemal 100 tys. złotych w ciągu trzech lat wydano w ekskluzywnym salonie z winami i cygarami. Nie jest to jednak najbardziej zaskakujący wydatek z partyjnej kasy. Największe zdumienie wzbudzać może przelew opiewający na 2,5 tys. zł do spółki Sigma Klub, wykonany tuż po wyborach w 2011 roku. Okazuje się, że spółka prowadziła wówczas dyskotekę Rich and Pretty i choć skarbnik PO zapewnia, że chodziło o „obsługę cateringową wieczoru wyborczego w 2011 roku”, wcale nie ratuje to sytuacji.

- Rich and Pretty, delikatnie rzecz biorąc, nigdy nie specjalizował się w tradycyjnym cateringu. Nieistniejący już lokal, jak sama nazwa wskazuje, słynął ze specyficznej klienteli: bogatych panów i pięknych pań. Na filmie z otwarcia Rich and Pretty, który jest do obejrzenia w Internecie, widać tancerki pląsające topless w witrynie klubu i specjalny pokaz polegający na tym, że trzy roznegliżowane hostessy wiją się na barowej ladzie i zlizują z siebie bitą śmietanę. Atrakcją wieczoru była zaś naga kobieta, z której goście mogli jeść sushi – czytamy na łamach „Newsweeka”.

Biznes w Polsce

Vof2013-06-01, 17:24
Kilka tygodni temu na rogu ulic Żelaznej i Twardej na warszawskiej Woli na witrynie pojawiły się niepokojące napisy: "Przyjazna gmina?", "Straciłam już 300 tys. zł", "Biznesowi ku przestrodze". Wcześniej przez prawie rok lokal stał pusty, komunikat zwróciły więc uwagę przechodniów i kierowców. Podobno na skrzyżowaniu zwiększyła się liczba wypadków drogowych. Niestety to jedyny efekt tej akcji, urzędnicy nadal są nieprzejednani.

Restauracji L’Entrecote de Paris nie ma jeszcze w Polsce, ale w Paryżu lokal tej sieci mieści się przy prestiżowych Polach Elizejskich. Sukces odnoszą również filie otwierane w innych krajach, m.in. w Wielkiej Brytanii i Libanie. W Warszawie pierwszy punkt chciała uruchomić Anna Maria Wielgus, młoda inwestorka z podwójnym, polsko-francuskim obywatelstwem. Jednak od roku nie może nawet ruszyć z remontem.


A wydawało się, że wszystko musi się udać. Zbliżało się Euro 2012 i do Polski miało zjechać dużo turystów, znających markę restauracji z zachodniej Europy. Dzięki swoim kontaktom Anna Maria Wielgus przekonała do swojego pomysłu francuską sieć, zapłaciła pierwszą ratę franszyzy i dostała kompletne know-how.

- Chciałam wyjechać za granicę do pracy, ale jak zobaczyłam tę restaurację, to wpadłam na pomysł, że otworzę ją w Polsce - mówi inwestorka w rozmowie z Wirtualną Polską. - Nie bałam się zaczynać tego biznesu, bo wiedziałam, że mnie poprowadzą od początku do końca - dodaje.

Rzeczywiście strona francuska rzetelnie podeszła do zadania i pomogła w wyborze lokalizacji przyszłej restauracji. Spośród kilkunastu miejsc wybrano róg Żelaznej i Twardej. Bank udzielił kredytu pod zabezpieczenie mieszkania babci. Można było wynająć lokal i zacząć szykować się do otwarcia restauracji, w której pracę miało znaleźć kilkanaście osób. Niestety nikt nie przewidział, że wszystko pogrzebią biurokratyczne zawiłości.

Dwie łazienki jak wieżowiec

Plany o otwarciu na Euro upadły bardzo szybko ze względu na opieszałość wspólnoty mieszkaniowej. Na stosowną zgodę pani Wielgus czekała pięć miesięcy. Dopiero w lipcu 2012 r. mogła wybrać się do urzędu po wydanie warunków zabudowy.

- Obowiązują mnie przepisy, jakbym stawiała 40-pietrowy budynek - żali się restauratorka. Tymczasem chodzi o adaptację lokalu na potrzeby gastronomii, czyli budowę dwóch łazienek, trzech dojść do wody i doprowadzenie klimatyzacji.

- Te przepisy nie są łatwe. Ale tak po prostu jest - tłumaczy Monika Beuth-Lutyk, rzecznik prasowy Urzędu Dzielnicy Wola. - Urząd nie wymyśla przepisów, tylko musi się do nich stosować. Gdyby te przepisy były prostsze, to nam wszystkim byłoby lepiej, ale żyjemy w określonych realiach - dodaje.

Tysiąc złotych dziennie

Realia te oznaczają też wakacyjny okres urlopowy, podczas którego, jak usłyszała pani Wielgus, urzędnicy nie mogli szybciej zająć się jej sprawą. Minął sierpień, a ta wciąż nie była załatwiona. Inwestorka usłyszała w wydziale architektury, że problem w szybkim uzyskaniu warunków zabudowy może stanowić projekt tarasu, a rezygnacja z niego przyspieszy procedurę.

Ponieważ i tak nie było szans na otworzenie restauracji przed zimą, inwestorka postanowiła zrezygnować z tarasu i złożyć nowe warunki zabudowy. Wówczas dowiedziała się, że urząd ma kolejne 3 miesiące na rozpatrzenie sprawy. Tymczasem każdy dzień zwłoki dla przedsiębiorcy oznacza poważne straty.

- Na spłatę kredytu, bieżące opłaty, czynsz i ZUS wychodzi mniej więcej 1000 zł dziennie - wylicza Anna Maria Wielgus. - Gdy mówi się urzędnikowi, że traci się pieniądze, on w ogóle nie chce słuchać - dodaje. Do dziś koszty urosły już do ok. 400 tys. zł.

- Są określone terminy i one są takie same dla wszystkich. Ta sprawa niczym nie różni się od innych spraw, bo każdy inwestor, każdy przedsiębiorca przechodzi dokładnie taką samą drogę - twierdzi rzecznik Urzędu Dzielnicy Wola.

Siedź cicho, bo zobaczysz

To, czym różni się sprawa pani Wielgus, to na pewno zaangażowanie właścicielki w dochodzenie swoich praw.
- Wszyscy znajomi mówili, żeby czekała spokojnie, ale jak mam siedzieć cicho, kiedy każdego miesiąca tracę 30 tysięcy?! - pyta. - Puściły mi nerwy i zaczęłam pisać listy: do premiera, prezydent miasta, ministra pracy, ministra gospodarki - wylicza.

Efekty były odwrotne od zamierzonych. Sprawa zamiast zostać przyspieszona, uległa dalszemu opóźnieniu. - Jeżeli podpadłam jakiemuś urzędnikowi, to jedna pani powie drugiej "weź, jak przyjdzie do ciebie taka dziewczyna, to ją przetrzymaj" - mówi z rozgoryczeniem Wielgus.

Na wydanie warunków zabudowy przyszło jej czekać do 20 grudnia. Decyzja musiała się jeszcze uprawomocnić. Bez tego przedsiębiorcy nie uzyskaliby klauzuli ostateczności.

Jeżeli pani wycofa zarzuty...

Tymczasem ze względu na jej interwencję sprawa trafiła do Samorządowego Kolegium Odwoławczego, które zabrało dokumenty i wydanie klauzuli ostateczności okazało się niemożliwe.
- Usłyszałam, że jak wycofam zażalenia, to będzie szybciej - referuje Anna Maria Wielgus.
Skargi nie wycofała i na wydanie dokumentu czekała kolejne dwa miesiące.

- Skarga został przez Samorządowe Kolegium Odwoławcze oddalona - mówi Monika Beuth-Lutyk.
Dodaje, że organ nadzorujący pracę urzędników nie dopatrzył się nieprawidłowości.

Jak w takim razie określić praktyki urzędników, którzy wydając klauzulę ostateczności 26 lutego wpisują datę 15 stycznia? Wpisanie niewłaściwej daty potwierdza inny dokument, wypożyczony 16 stycznia, na którym widnieje adnotacja, że wówczas klauzuli ostateczności jeszcze nie było.

Sprawa zakończona

W połowie marca udało się już złożyć wniosek o pozwolenie na budowę. Niestety po dwudziestu dniach okazało się, że w dokumentacja jest niekompletna. Pomimo kilkukrotnego uzupełniania za każdym razem znów coś było nie tak. Ostatecznie sprawa nie została rozpatrzona ze względu na upłynięcie terminu.

- Można przesłać kilka pism, w których się opisze, że się traci dużo czasu, pieniądze, że się zaciągnęło kredyt i to jest wszystko prawda, ale to nie zmienia faktu, że takie a nie inne dokumenty do urzędu dostarczyć trzeba - mówi Monika Beuth-Lutyk. - Ta sprawa została zakończona i nierozpatrzona, ponieważ do urzędu nie dostarczono dokumentu, który był potrzebny. W tym konkretnym przypadku chodzi o oświadczenie o dysponowaniu na cele budowlane działką sąsiednią w stosunku do tej, na której ma powstać restauracja, ponieważ w przedstawionym projekcie system wentylacyjny przechodzi na sąsiednią działkę. Urząd nie może wydać decyzji pozwolenia na budowę, gdzie inwestycja obejmuje także działkę sąsiada, bo wówczas sąsiad może przyjść ze skargą do urzędu.

Wytłumaczenie urzędu brzmi sensownie, problem jednak w tym, że oświadczenie zostało złożone, tylko były w nim niewielkie braki. Urząd na powiadomienie o brakach czekał do niemal ostatniego możliwego terminu.

Inwestorka ma żal przede wszystkim o to, że za każdym razem, gdy ona lub jej pełnomocnik przynosili dokumentację do urzędu i dopytywali, czy wszystko jest w porządku, otrzymywali odpowiedzi twierdzące.

- Żaden urzędnik niczego takiego nie powie, ponieważ w momencie, gdy dokumenty wpływają do urzędu, to na pierwszy rzut oka nikt nie będzie ich oceniał - twierdzi rzecznik Monika Beuth-Lutyk.

Stanowisku temu przeczy doświadczenie. - Wczoraj urzędniczka znów powiedziała, że niczego nie brakuje. Mam to nagrane - mówi pani Wielgus.

Urzędnik nie jest zły

Ze względu na upłynięcie terminu Annie Marii Wielgus nie pozostało nic innego, jak złożyć wniosek po raz kolejny. Urząd na jego rozpatrzenie znów ma 65 dni.

- W interesie urzędu nie leży przedłużanie procedur, przecież załatwianie tych spraw to jest nasza praca. Po co mielibyśmy kazać ludziom przynosić kolejne kwity? Z czystej złośliwości? To byłoby zupełnie bez sensu. To nie jest tak, że urzędnik jest zły - mówi pani rzecznik.

Pozostaje pytanie: z czego więc wynika tak długi czas załatwiania sprawy?

- Nasze życie publiczne jest skonstruowane przez przepisy, które uprzywilejowują urzędników, którzy tymi niejasnymi przepisami mogą dowolnie manipulować - mówi Marcin Kołodziejczyk, rzecznik Stowarzyszenia Niepokonani 2012. - Żyjemy w kraju, w którym urzędnik może zrujnować komuś przedsiębiorstwo poprzez wydanie złej decyzji albo opóźnianie wydania decyzji, która ma istotne znaczenie dla jego działalności gospodarczej. Tego typu przypadki, chociaż dowodów rzecz jasna nie ma, mogą wskazywać na proceder wrogiego przejęcia - dodaje.

Nie ma również dowodów na próbę wymuszenia korupcji, choć według relacji pani Wielgus inny restaurator z Woli przyznał się jej, że dostał pozwolenie dopiero, jak zapłacił.

Młoda inwestorka nie chce działać niezgodnie z prawem, ponieważ operuje pożyczonymi pieniędzmi (gdy skończył się pierwszy kredyt, musiała wziąć drugi z gwarancją BGK). Z tych samych przyczyn nie chce łamać również prawa budowlanego i zacząć adaptację bez zezwoleń.

Nie wiadomo, jak długo poczekamy na otwarcie pierwszej w Polsce restauracji L’Entrecote de Paris. Na razie istnieje ona tylko jako profil na Facebooku. Ale w wirtualnej przestrzeni biznesy otwiera się znacznie łatwiej niż w biurokratycznej Polsce.

Urzędnik(pan i władca za biurkiem)=kanalia. Daj łapówkę i wszystko załatwisz k🤬a prawie jak Rosja

Zarobki w II RP

Vof2013-05-30, 20:57
Panie Marszałku, jak żyć? Ceny i zarobki w II RP.

Przed wojną żyło się lepiej? Na pewno nie wszystkim. Porównajcie, na co byłoby Was stać w dwudziestoleciu międzywojennym i jak długo musielibyście odkładać np. na wymarzony samochód.

Chociaż, w porównaniu ze współczesnym, przedwojenny robotnik klepał biedę, zarobki inteligencji nie różniły się bardzo od dzisiejszych pensji. Takie wnioski można wysnuć, zaglądając do „Małego rocznika statystycznego” sprzed wojny.

W 1939 r. wykwalifikowany robotnik zarabiał miesięcznie 95 złotych, czyli równowartość około 20 ówczesnych dolarów. Za swoją pensję mógł kupić 317 kilogramowych bochenków chleba (średnia cena 30 groszy), 211 kilogramów mąki (średnia cena 45 gr.), 95 kilogramów cukru i 365 litrów mleka (cena 26 groszy). Dziś średnia pensja osoby zatrudnionej w przemyśle to 2,7 tys. netto. W porównaniu z międzywojniem może za to kupić trzykrotnie więcej chleba i mleka (odpowiednio 1080 bochenków i 1022 litry ) oraz czterokrotnie więcej mąki (1350 kilogramów).

O ile w przypadku mężczyzn – robotników różnice w zarobkach wczoraj i dziś są duże, o tyle w przypadku kobiet wręcz astronomiczne... Wprawdzie konstytucja marcowa z 1921 r. gwarantowała kobietom prawa wyborcze, ale na równouprawnienie w kwestii zarobków nie miały co liczyć. Przedwojenna przyuczona do zawodu robotnica zarabiała niecałe 50 złotych, czyli niemal dwukrotnie mniej od dysponującego podobnymi kwalifikacjami mężczyzny. Dziś kobiety zarabiają o 15 procent mniej od mężczyzn, przedwojenna średnia sięgała 60 proc.

Ulica Marszałkowska przed wojną. W stolicy i na Śląsku zarabiało się wtedy najlepiej. Fot.PAP/CAF-reprodukcja

W dodatku kobiety nie dość, że były gorzej opłacane, to pracowały dłużej od mężczyzn. Średnio 30 tygodni w roku, analogiczny wskaźnik dla mężczyzny jedynie 26 tygodni. Choć i tak mieli więcej wolnego czasu od współczesnego zapracowanego Polaka, który AD 2013 przepracuje 35 tygodni.
Inteligent jest bogatszy

Znaczenie lepiej, pod względem finansowym, miewała się wzbudzająca dziś silną nostalgię przedwojenna inteligencja. W Polsce okresu międzywojnia istniały jedynie 32 wyższe uczelnie (uniwersytety, politechniki i akademie), toteż pracodawcy znacznie bardziej cenili wykształcenie. Średnio pracownicy umysłowi inkasowali co miesiąc prawie 280 złotych (panie około 170), czyli ponad dwukrotnie więcej od robotników.

Przy takich zarobkach przedwojenne inteligenckie małżeństwo, w odróżnieniu od robotników, mogło nawet kilka razy w tygodniu pozwolić sobie na jedzenie mięsa. Wołowina i wieprzowina miały w II RP podobne ceny – około 1,5 zł za kilogram.

- W II RP za naprawdę solidną pensję uważano pobory rzędu 250 złotych. Za złotówkę można było zjeść w knajpie dobry obiad – mówi nam dr Marcin Zaremba z Uniwersytetu Warszawskiego.

Jak pod tym względem wypada konfrontacja zarobków elit międzywojnia ze współczesnością? Żyjące w Polsce przed wojną inteligenckie małżeństwo zarabiało łącznie około 450 złotych. Oznacza to, że powstrzymując się od jedzenia i picia, na popularnego w II Rzeczpospolitej Fiata 508 musiało oszczędzać dokładnie przez rok. Za produkowany w Polsce na włoskiej licencji samochód trzeba było zapłacić 5,4 tys. złotych. Natomiast kultowy, tak wówczas jak i dziś, motocykl Sokół 600 był o połowę tańszy.
W 2013 r. średni dochód małżeństwa z wyższym wykształceniem to 5,4 tys. złotych netto. Natomiast najpopularniejsze na polskim rynku auto - Skoda Fabia kosztuje około 40 tys. Nie jedząc i nie pijąc, trzeba na nią odkładać 8 miesięcy.


Polski Fiat 508-I. Fotografia została wykonana w 1934 r. na ul. Długiej w Skarżysku-Kamiennej, Polska. Na fotografii znajduje się Feliks Kozicki. Autor: Jbilski

Komu za sanacji było lepiej?

II RP kochała swoich synów. Zwłaszcza jeśli nosili mundury. W latach 20. od 10 do 15 proc. PKB szło na wydatki wojenne. Dlatego też armia była wyjątkowo pożądanym pracodawcą. Przedwojenny kapral (w raz z dodatkiem na rodzinę, jeśli ją miał) zarabiał miesięcznie 167 złotych. Oficer w stopniu kapitana przynosił do domu co miesiąc 400 złotych.
Nie najgorzej miewali się też inni mundurowi. Komisarz policji miał pensję w wysokości 335 złotych. I chyba serce mu się krajało gdy do aresztu zgarniał prostytutkę. Najtańsze panie lekkich obyczajów za pojedynczą usługę liczyły sobie 1,5 zł.

Dostatnie centrum i biedna ściana wschód

Ponad 70 letni rocznik statystyczny pozwala stwierdzić, że najdostatniej żyło się w Polsce centralnej. Najwyższe zarobki zgłaszały do GUS-u województwa kieleckie, lubelskie, łódzkie, warszawskie i białostockie. Przeciętnie do kieszeni robotnika wpadały tam 104 złote miesięcznie. Najgorzej było w województwach wschodnich. W okolicach Nowogrodu i Wołynia płace sięgały ledwo 63 złotych miesięcznie.

Choć granice Polski poprzestawiał XX wiek, są jednak rzeczy, które się nie zmieniły. Oddzielnymi wyspami – jak i dziś – były Warszawa i Śląsk. W stolicy Mazowsza robotnicza pensja sięgała 160, a na Śląsku około 120 złotych.

Niewiele zmieniło się też, jeżeli chodzi o wiek najlepiej zarabiających. W międzywojniu na szczycie zarobkowej drabiny byli ludzie urodzeni między 1871, a 1895 rokiem, przed wojną dobiegający 50. Dziś największe pensje odnotowują na kontach ludzie pomiędzy 36., a 40. rokiem życia – beneficjenci historycznych i gospodarczych przemian końca XX wieku.